Współczesna polska publiczność skutecznie pozbawiana jest wiedzy na temat historii muzyki rozrywkowej. Stacje radiowe i telewizyjne koncentrują się na mieleniu bieżącej nudnej muzycznej konfekcji, a sklepy płytowe dzielnie im sekundują. Szansa na to, by płyta „Last Man Standing” jednego z pionierów rock and rolla Jerry'ego Lee Lewisa (pseudo The Killer) pojawiła się na naszych półkach sklepowych, jest mizerna. To nazwisko niewiele mówi rodzimym melomanom. A jeżeli już ktoś przez niedopatrzenie będzie chciał handlować tym albumem, niechże wystawi go w witrynie tyłem do klienta. Tym samym wyeksponuje wydrukowaną na plecach płyty imponującą listę gwiazd, z którymi leciwy rockandrollowiec nagrał dwadzieścia jeden piosenek. Są tam m.in.: B.B. King, Mick Jagger, Rod Stewart, Ringo Starr, Eric Clapton, Bruce Springsteen i wielu innych mistrzów. Sam Jerry Lee, mimo skończonych siedemdziesięciu lat, wali w klawisze i wyśpiewuje klasyczne ballady i rock and rolle z werwą młodzieńca i brzmi tak samo dobrze jak przed laty. Sam bym od razu kupił taką płytę, ale nie zrobię tego, bo już ją mam. I słucham z wielką przyjemnością.
Jerry Lee Lewis, Last Man Standing, Artists First 2006