Najsłabszym punktem naszej gospodarki jest stan finansów publicznych. To znaczy: deficyt, utrzymujący się od początków transformacji, wysoki udział wydatków sztywnych w budżecie oraz ich nadmiernie socjalny i konsumpcyjny charakter, wreszcie minimalne możliwości finansowania przez państwo rozwoju kraju, w tym nauki i badań. Celem naprawy finansów musi być więc reforma wydatków. Właściwie to tak powinna się owa trochę mgławicowa reforma finansów nazywać. Bez reformy wydatków i ich zmniejszenia nie ma naprawy finansów. A bez naprawy finansów nie będzie stabilnego wzrostu gospodarki i, co równie ważne, nie da się dobrze wykorzystać środków z Unii Europejskiej. Chore finanse są źródłem marnotrawstwa, a prędzej czy później stają się źródłem kryzysu. Nic więc dziwnego, że ekonomiści reformę finansów publicznych uważają za najpilniejszą i dopytują w tej sprawie władze przy każdej okazji.
Istnieje bowiem nieusuwalna sprzeczność pomiędzy reformą wydatków publicznych a budową Czwartej Rzeczpospolitej, tak jak ją widzą bracia Kaczyńscy i ich środowisko. Ma to być, piszę skrótowo, państwo narodowe, państwo ludu, a nie elit, autorytatywne, by nie rzec autorytarne i, powiem tak, eurokanciaste. Popierać tworzenie takiego państwa gotowe jest co najwyżej kilkanaście procent wyborców. Tworzy się je więc we wrogiej konfrontacji z opozycją i znaczną częścią środowisk opiniotwórczych. Ponadto z pomocą większości parlamentarnej, której trwałość zależy wprost od polityki gospodarczej przeciwstawnej do tej, jakiej wymaga reforma wydatków publicznych.
Owa większość, wskutek tej właśnie sprzeczności, kilka tygodni temu się rozpadła, a ostatnio została odtworzona, bo jest to jedyna w tym Sejmie koalicja gotowa realizację wizji braci Kaczyńskich wspierać czy ją tolerować. Są oni do tych koalicjantów przyspawani przez logikę sytuacji, którą częściowo sami stworzyli.