Pisanie recenzji z widowiska, w którym głównym aktorem jest krytyk wszech czasów, mogłoby się wydawać zajęciem nadzwyczaj ryzykownym, gdyby nie fakt, że fantastycznie wywiązał się on ze swojej roli. Zygmunt Kałużyński przez niemal dwie godziny trzymał uwagę publiczności w napięciu. Tym samym dokonał więcej niż Humphrey Bogart w ulubionym filmie krytyka „Casablanca”; a przecież Bogart nie występował w programie transmitowanym ze studia telewizyjnego na żywo – i to po raz pierwszy w historii krakowskich „Benefisów” – a jedynie odtwarzał postać restauratora na filmowym planie. Natomiast Zygmunt Kałużyński nie udawał nikogo innego, był sobą w każdym calu. Ba, wykazywał właściwości, o jakie niewielu go podejrzewało, na przykład akompaniował przy fortepianie wybitnemu śpiewakowi Bogdanowi Paprockiemu, tańczył w rytm jazzowych kawałków, okazał się wielkim admiratorem Grażyny Szapołowskiej, a także, last but not least, pokazał się w smokingu, wypożyczonym, co kilkakrotnie podkreślał, przez telewizję, nieskazitelnie białej koszuli oraz kokieteryjnie przekrzywionej muszce, bo jak zaznaczył „nie wszystko musi trzymać się pionu”.
Zygmunt Kałużyński z przyjemnością przytoczył na samym wstępie ulubione o sobie opinie znanych reżyserów filmów w rodzaju „małpia gęba”, „szkodnik kulturalny” czy „ignorant, głuchy na kino”. Była to jednak jedyna łyżka dziegciu w beczce miodu. Jubilata czcili koledzy po fachu, również ci przebywający w różnych częściach świata, śpiewały dla niego piękne i utalentowane kobiety. Bohater wieczoru bił aktorkom głębokie pokłony, choć nie tylko im. Zygmunt Kałużyński wraz z redaktorem naczelnym „Polityki” Jerzym Baczyńskim zademonstrowali telewizyjnej publiczności, w jaki sposób kłaniają się sobie na powitanie na redakcyjnym korytarzu.