Archiwum Polityki

Jezdziec po burzy

3 lipca 1971 r. zmarł Jim Morrison. Sekcji zwłok nie przeprowadzono, przyczyna zgonu nie została jednoznacznie ustalona. Wielu twierdziło, że Morrison – poeta, buntownik, prowokator, jedna z najważniejszych postaci amerykańskiego rocka końca lat 60. i symbol tamtych burzliwych czasów – nie mógł umrzeć ot tak sobie w wannie, nad ranem, w starej paryskiej kamienicy.

Jerry Hopkins i Danny Sugerman, autorzy głośnej biografii Morrisona “Nikt nie wyjdzie stąd żywy” przytaczają rozmaite pogłoski na temat śmierci wokalisty grupy The Doors. Krążyły, niepozbawione zresztą mocnych podstaw, teorie o przedawkowaniu heroiny. Ale usnuto też szereg wyjaśnień zgoła fantastycznych. I tak piosenkarz zginąć miał od czarów odtrąconej kochanki. Albo w wyniku gigantycznego politycznego spisku, który wyeliminować miał najbardziej niebezpiecznych herosów kontrkultury. Wcześniej niecnie uśmiercono już Jimiego Hendriksa i Janis Joplin, później przyszła kolej na jeszcze jednego wywrotowca. Byli też tacy, którzy dowodzili, że Morrison żyje, a śmierć jest kolejną jego udaną mistyfikacją. Pamiętano przecież, że w 1967 r., gdy mało kto słyszał o The Doors, Jim zaproponował kolegom upozorowanie jego śmierci, by zdobyć rozgłos w mediach.

Niezwykłe są przy tym nie tylko opowieści o smutnym końcu Morrisona, ale i o początkach The Doors. Być może bowiem wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby pewnego letniego dnia 1965 r. ten student szkoły filmowej nie spotkał na kalifornijskiej plaży kolegi z wydziału reżyserii Raya Manzarka. Morrison, dotychczas znany z dziwacznych pokrzykiwań i gry na tamburynie, zaprezentował mu kilka swoich utworów. Historia głosi, że właśnie tego dnia zawiązała się grupa The Doors.

Nazwa zespołu nie została wybrana przypadkiem. Odwoływała się zarówno do “Drzwi percepcji” Aldousa Huxleya, jak i znanego cytatu z Williama Blake’a o tym, że “są rzeczy znane i są rzeczy nieznane, między nimi są drzwi”. Tak więc z jednej strony – głośny traktat o wpływie narkotyków na postrzeganie rzeczywistości, z drugiej – tradycja brytyjskiej poezji metafizycznej. Wszystko to świetnie pasowało do klimatu epoki, w której Timothy Leary zachęcał, by dzięki halucynogenom “odpaść, włączyć się i dostroić”, na koncertach rozbrzmiewały rozbudowane kompozycje zespołów psychodelicznego rocka, a za sprawą dzieci-kwiatów “zieleniła się Ameryka”.

Polityka 27.2001 (2305) z dnia 07.07.2001; Kultura; s. 51
Reklama