Martin McDonagh, londyńczyk, Irlandię znający tylko z wakacji, w gruncie rzeczy wymyślił sobie świat zabitej deskami, skrytej na krańcu kontynentu prowincji, gdzie życie jest sztuką oszukiwania doskonale przewidywalnej beznadziei, a potrzeba miłości skrywa się pod grubym kożuchem wzajemnych okrucieństw. Wymyślił go celnie, o czym świadczą sukcesy – także na naszych scenach – „Kaleki z Inishmaan” czy „Królowej piękności z Leenane”. Kolejne dramaty McDonagha skłaniają jednak do nieodkrywczej konstatacji, że każdy klucz konstrukcyjny prędzej czy później się zużywa; nie sposób używać go w nieskończoność. W tragikomedii „Na zachód od Shannon”, której polską prapremierę przygotował Teatr im. Słowackiego w Krakowie, nie robi już wrażenia ani ponurość scenerii, ani wymyślność świństw, którymi ranią się bohaterowie, zaś depresja księdza-alkoholika, który stracił wiarę, ma irytująco deklaratywny charakter. Godne uwagi zdają się – dzięki determinacji aktorów – sylwetki dwóch braci połączonych miłosno-nienawistną symbiozą, uczuciowo okaleczałych i godnych współczucia. Imponuje Andrzej Grabowski, gdy przeczekuje śmieszki witające Kiepskiego i wbrew widowni rysuje inny typ prostaka: śmiesznego, groźnego i żałosnego naraz. Sekunduje mu Feliks Szajnert, też zwykle skłonny do szarży, tu skupiony, mocny w zapiekłości i wstrząsający dziecinną bezradnością swego bohatera wobec elementarnych wyzwań życia. Słabości i dramaturgiczne, i wykonawcze (nieudana rola księdza – Bartka Kasprzykowskiego, świetnego Helvera w telewizyjnej inscenizacji sztuki Villqista) kładą inne wątki w tym nierównym, acz niepozbawionym scenicznej siły spektaklu, reżyserowanym przez Katarzynę Deszcz.