Archiwum Polityki

Rasy i klasy

Rivers of blood, rzeki krwi – to zwrot znany każdemu starszemu Brytyjczykowi. Użył go konserwatywny polityk Enoch Powell w pamiętnym przemówieniu z 1968 r.; jeśli nie ograniczymy imigracji do Wielkiej Brytanii, w kraju popłyną rzeki krwi – ostrzegał. Wzięto to za rasizm, brutalny ten zwrot długo Powellowi pamiętano, w polityce zszedł na dalszy plan, zmarł w zapomnieniu. Rzeki krwi nie popłynęły, ale ostatnie zamieszki rasowe dowodzą, że w Anglii nawet drobne incydenty na tle etnicznym w ciągu zaledwie minut przekształcają się w prawdziwe uliczne wojny – z dziesiątkami czy setkami rannych.

Ostatnie wydarzenia w Bradford – palenie samochodów, rozbijanie sklepów, wielogodzinne starcia z policją – układają się w pewien wzór znany z podobnych północnych przemysłowych miast Anglii, Oldham i Burnley. Ludność pochodzenia azjatyckiego, potomkowie Hindusów, Pakistańczyków, których liczba w tych miastach nie przekracza 7 proc. mieszkańców, tworzy skupiska, gdzie potrafi stanowić nawet 90-procentową większość. To skupiska biedy, problemów społecznych, trudności, z którymi nie radzą sobie ani gminy, ani policja. Równocześnie – co przecież nie jest przypadkiem – właśnie w takich miastach rasizm jest bliżej pod skórą. Oskarżana o rasizm Brytyjska Partia Narodowa wszędzie w Anglii jest na marginesie, zdobywa od 2 do 5 proc. głosów. Ale w Oldham i Burnley w czerwcowych wyborach parlamentarnych dużo ponad średnią – bo od 11 do 16 proc. Mamy więc mieszankę wybuchową.

Brytyjski problem rasowy jest zjawiskiem stosunkowo nowym. Shakespeare w „Ryszardzie II” zawiera piękny choć ksenofobiczny opis wyspy, tej „fortecy zbudowanej przez naturę, przeciw – tu uwaga – zarazie i zbrojnej ręce... to szlachetny kamień w srebrnym morzu...”. Forteca ta była, rzecz jasna, biała. Uchodźcy żydowscy zaczęli do niej napływać pod koniec XIX w., a w latach 30. XX w. i po 1945 r. inni uchodźcy europejscy, w tym znaczna grupa Polaków. Jednak tu z asymilacją nie było problemów. Stworzył je dopiero rozpad Imperium Brytyjskiego: w latach 50. i 60. napływali Hindusi (Indie, perłę korony, Londyn stracił w 1949 r.), czarni mieszkańcy Karaibów, później wreszcie Azjaci uciekający z Kenii, Malawi czy Ugandy (patrz ramka).

Anglicy lepiej niż inni imperialiści rozstali się ze swoim imperium. Nie toczyli, przynajmniej nie przy rozstaniu, krwawych wojen, jak na przykład Francuzi w Indochinach i Algierii.

Polityka 29.2001 (2307) z dnia 21.07.2001; Świat; s. 36
Reklama