Kanał rzeki Raduni ma ponad 600 lat. Wybudowali go Krzyżacy, miał doprowadzać wodę do gdańskiego młyna. Kanał Raduni łączył się z Motławą. Do Motławy, ale znacznie wyżej, wpada też Stara Radunia. Między kanałem, Starą Radunią i Motławą wyrosły dzielnice Orunia, Święty Wojciech, Lipce, powstały kolonie domów. To one najbardziej ucierpiały podczas ubiegłotygodniowej powodzi.
Kiedy w poniedziałek 9 lipca po południu z nieba nad Gdańskiem zaczęło lać jak z konewki, wały kanału Raduni odmówiły służby. Pękły w pięciu miejscach jak dziecinna budowla z piasku. Oszalała woda płynęła teraz całą szerokością Traktu św. Wojciecha, wdzierała się do piwnic i mieszkań, przelewała przez okna na parterze, niszczyła wszystko, co napotkała na drodze. Wtedy żadna siła nie mogła już powstrzymać katastrofy. Pozostawało jedno: rozpoczęcie akcji ratowniczej, żeby ocalić życie ludzi.
Sławomir Michalczuk, komendant miejski Państwowej Straży Pożarnej, mówi, że akcję rozpoczęto natychmiast. W centrum dyżurowali strażacy, miejska straż. Dzięki bezpośredniej łączności można było wezwać wsparcie, pozostałe miejskie służby. Tymczasem część ratowników z trudem docierała do centrum, bo przestała kursować komunikacja miejska, a samochody nie były w stanie walczyć z ulewą. Brnęli więc przez miasto pieszo. Liczył się czas: tonął tramwaj, woda zalewała przejścia podziemne i gdański dworzec główny. Na skrzyżowaniu ulic Słowackiego i Grunwaldzkiej utonął uwięziony w maluchu 45-letni mężczyzna. Michalczuk uważa, że gdyby nie natychmiastowa akcja ratownicza, ofiar mogło być znacznie więcej.
Mieszkańcy dzielnic Orunia i Święty Wojciech wezwali pomoc zanim jeszcze woda przerwała wał kanału Raduni. Wał przesiąkał już wcześniej i ludzie wiedzieli, że może zostać przerwany. Natychmiast zarządzono ewakuację.