Stało się więc to, co powinno się było stać już w momencie zawierania przez PiS koalicji z Samoobroną i LPR. Jarosław Kaczyński był akuszerem tej koalicji, Marcinkiewicz nie wykazywał dla niej entuzjazmu. Przyjął ją z dobrodziejstwem inwentarza, robiąc dobrą minę do gry, do której niespecjalnie pasował. Miał być przecież premierem rządzącym wspólnie z Platformą Obywatelską, a więc ze środowiskiem, które było mu niewątpliwie bliższe kulturowo i mentalnie. Rządzenie w innym układzie sprawiało, że coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że jest tylko premierem tymczasowym. Liczba konfliktów rosła, rosła nieufność do premiera.
Samodzielność w podejmowaniu decyzji nie jest akurat tym, co w PiS szczególnie się ceni, choć trzeba przyznać, że początkowo premier miał spore pole dla działań, za które brał pełną odpowiedzialność. W miarę upływu czasu okazywało się, że to pole jest coraz węższe, zwłaszcza gdy nadeszło gwałtowne przyspieszenie zmian kadrowych. W tych sprawach dla Kaczyńskiego Marcinkiewicz okazał się człowiekiem niepewnym, ciągle podejrzewanym o zbyt bliskie związki z Wiesławem Walendziakiem i z biznesem. Dlatego też ustanawiano mu kolejnych nadzorców, wśród nich ministra skarbu, który swoje decyzje kadrowe konsultował wyłącznie z prezesem i prezydentem. By przypomnieć choćby sprawę powołania prezesa PZU.
Dlaczego jednak właśnie teraz następuje zmiana (z logicznego punktu widzenia od dawna dość oczywista), skutkiem której kierownictwo polityczne państwa staje się jednocześnie kierownictwem rządu? Nie ma przecież nic nienaturalnego czy antydemokratycznego w fakcie, że lider ugrupowania kierującego całym układem rządzącym staje na czele gabinetu. Już raczej wcześniejsza sytuacja była mniej przejrzysta, gdyż rozmywała odpowiedzialność za podejmowane decyzje i powodowała, że w kraju istniało kilka ośrodków dyspozycji, a konflikty czy przynajmniej nieporozumienia były coraz bardziej widoczne.