Bodaj wszystkie „za” i „przeciw” w sprawie zmiany modelu lustracji zostały już wykrzyczane. Strony konfliktu obstają przy swoim do tego stopnia, że z pojawiających się podczas procesów lustracyjnych ustaleń tak entuzjaści zmian, jak ich przeciwnicy potrafią wyciągnąć skrajnie odmienne wnioski.
Pewne jest jedno: gdyby dyskutowana obecnie w parlamencie ustawa „o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa z lat 1944–90 oraz treści tych dokumentów” (nazywana nie do końca trafnie lustracyjną) weszła w życie, każdy z uniewinnionych przez sąd trafiłby jednak na listę „traktowanych jako osobowe źródła informacji” (OZI). A ta w potocznym odbiorze traktowana będzie jako lista agentów. Z moralnego, historycznego i prawnego (w tym konstytucyjnego) punktu widzenia to absurd dyskredytujący cały projekt zmian. Z politycznego – przeciwnie: rozwiązanie całkiem użyteczne.
Najpierw, tuż pod koniec sierpnia, z zarzutów o współpracę z SB sąd oczyścił senatora Ligi Polskich Rodzin Adama Bielę. Sędziowie uznali, że lubelska SB zarejestrowała go w 1984 r. jako tajnego współpracownika „zupełnie bezpodstawnie”. Ani nie zgodził się on na zostanie agentem, ani nie wiedział o rejestracji, ani – co najistotniejsze – do współpracy nie doszło. W mowie końcowej Biela z uznaniem mówił o roli Sądu Lustracyjnego i przyznał, że byłoby niesprawiedliwe, gdyby – na mocy przygotowywanej w parlamencie ustawy – IPN opublikował jego nazwisko w Internecie wśród innych osób traktowanych jako OZI. Uniewinniony senator – przypomnijmy: z LPR! – ocenił, że nowa ustawa „będzie pożywką dla mącenia w ładzie politycznym”. Ogłaszając werdykt sędzia Rafał Kaniok wspomniał o podstawowych błędach parlamentarnej propozycji i uzmysłowił uniewinnionemu: „W jej myśl pan będzie nadal traktowany jako osobowe źródło informacji służb PRL”.