Początek sierpnia. Nareszcie zbliża się koniec koszmaru, który przyjęło się nazywać wakacjami. Już niedługo można będzie odpocząć w domu, poczytać, popracować. Ale to jeszcze za chwilę. Na razie jedziemy z Komorowa pod Warszawą do Lasek pod Warszawą. W linii prostej mniej więcej kilkanaście kilometrów. Tyle że linia prosta albo chociażby gładka w Rzeczypospolitej nie istnieje. Zaraz za Komorowem wpadamy w wykroty, jakich żadne resory nie zniosą. W panice odbijamy więc na prawo. Teoretycznie w prawo, potem w lewo, znów w lewo i powinniśmy się znaleźć na naszej poprzedniej drodze. Nic z tego. Kręta droga wyrzuca nas do nieznanych osiedli. Żadnego oznakowania rzecz jasna nie ma. Basia chce zapytać o właściwy azymut, ale niby dlaczego tutejszy mieszkaniec ma wiedzieć, gdzie leżą Laski. Poza tym wpadliśmy w dziurę i nim udało się z niej wyjechać, przechodnia – ewentualnego informatora już ani widu, ani słychu. Z determinacją ruszamy dalej. Niestety zakaz – roboty drogowe. Próbujemy w lewo – roboty drogowe. Owe roboty to rzecz jasna nazwa umowna, gdyż żadnego robotnika w promieniu dziesięciu wiorst nie widać. Zawracamy do punktu wyjścia i rzucamy się rozpaczliwie na wprost. A niech już te resory psy zjedzą. Błąd. Trafiamy na objazd. Żółte strzałki wywodzą nas tam, gdzie już byliśmy. Na lewo roboty drogowe, na prawo roboty drogowe. Szarżujemy przez polną drogę, która doprowadza nas do eleganckiej willi. Przed willą cztery drapieżne wilczury, które rzucają się na samochód i odgryzają nam lusterka. Zmykamy na wstecznym biegu. Znowu zły wybór. Zapatrzeni w porywcze zwierzątka z przodu nie zauważyliśmy starannie miniętego uprzednio bagna z tyłu. Grzęźniemy.