W lipcu 1997 r. powódź nas zaskoczyła. W lipcu 2001 r. także. Katastrofalne skutki powodzi sprzed czterech lat to 55 ofiar śmiertelnych, zalanych kilkadziesiąt miast i kilkaset wsi, zniszczone setki mostów, kilometrów dróg, wodociągów, linii ciepłowniczych i energetycznych, kanalizacji oraz kilkadziesiąt oczyszczalni ścieków. W sumie straty sięgały 12,5 mld zł. „Nie można ich było jednak uniknąć przy ówczesnym stanie systemu ochrony przeciwpowodziowej oraz zagospodarowania dolin rzecznych” – twierdził wówczas prof. Jan Zieliński, dyrektor Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej (IMiGW).
Zapowiadano więc, co się zrobi, żeby w przyszłości nie dopuścić do podobnej katastrofy. Używano czasu przyszłego: wybuduje się, stworzymy, zagospodarujemy, wydamy, przeznaczymy itp. Po obecnej powodzi znowu używa się czasu przyszłego. Stałe tłumaczenie: dlaczego nie wybudowano, nie stworzono, nie wydano brzmi: „bo nie ma pieniędzy”. Budżet jest rzeczywiście dziurawy, ale gospodarze nie potrafili nawet wykorzystać pieniędzy, które mieli.
W 1997 r. Polska otrzymała z Banku Światowego niskooprocentowany kredyt. 200 mln dolarów na odbudowę zniszczeń oraz system ochrony przeciwpowodziowej. Do dzisiaj wydano na te cele niespełna połowę pożyczonej sumy. Natomiast na „doradztwo, administrowanie i koordynowanie” poszły już całe preliminowane pieniądze. Zamiast jednak sześciu radarów meteorologicznych wybudowano tylko jeden w Pastewniku koło Wrocławia. Dwa zainstalowano wcześniej; w 1992 r. w Legionowie i w 1995 r. na wzgórzu Ramża koło Katowic. Aby system monitoringu działał, potrzebnych jest w Polsce osiem radarów – każdy pokrywałby obszar o promieniu 100–200 km – a są tylko trzy. Pisaliśmy o tym dwa tygodnie temu.