30 lipca o drugiej po południu zwołał naradę swoich najbliższych współpracowników w komendzie Hamasu w Nablusie, czuł się bezpieczny. Zaufani ochroniarze pilnowali drzwi.
Pięć po drugiej nad budynkiem Hamasu pojawiły się dwa izraelskie śmigłowce. Pierwszy wskazał laserowym promieniem okno pokoju na trzecim piętrze. Drugi wystrzelił dwie rakiety. Ochroniarze natychmiast wpadli do sali obrad. Przez kilka minut dym przesłaniał wszystko. Gdy się rozwiał, mogli już tylko liczyć trupy. Oprócz szejka Mansura zginęli także Salim Demoni, odpowiedzialny za działalność zamachowców-samobójców, dwaj mniej znani aktywiści Hamasu oraz dwóch palestyńskich dziennikarzy. A co gorsza – odłamki śmiertelnie poraziły także dwoje dzieci; jedno ośmioletnie, drugie dziesięcioletnie. Na razie nie wiadomo, skąd się tam wzięły, czego szukały w tym okrutnym dorosłym świecie.
Fizyczna likwidacja Dżamala Mansura świadczyła o doskonałej pracy izraelskiego wywiadu. Nie ulega wątpliwości, że agent Mosadu lub innej tajnej formacji znajdował się w pobliżu budynku, a może nawet wewnątrz w jakimś innym pomieszczeniu, i że utrzymywał stały kontakt radiowy z helikopterami. W Izraelu „Akcja Mansur” wzbudziła niemal powszechny aplauz. W Europie, a także w Stanach Zjednoczonych, które na ogół murem stoją przy Izraelczykach, została ostro potępiona. Nowy ambasador USA w Tel Awiwie Dan Kretzner określił zabijanie Palestyńczyków podejrzanych o planowanie i dokonywanie aktów terroru jako „wykonywanie wyroku bez procesu sądowego”. W stolicach europejskich mówi się o działalności sprzecznej z prawem międzynarodowym.
Na odpowiedź Jerozolimy nie trzeba było długo czekać. Premier Ariel Szaron oznajmił dziennikarzom, że wprawdzie nie jest zachwycony drogą, którą wybrał, ale w obliczu zagrożenia terrorem uważa ją za skuteczną i jak na razie nie widzi lepszej.