Wprawdzie walentynki dopiero za pół roku, niemniej koniec wakacji sprzyja romantycznej aurze i pewnie dlatego w kinach pojawiają się takie tytuły jak „Dom nad jeziorem”. Jest to sentymentalny, wywiedziony z ducha przeżywającej trzecią młodość prozy Jane Austen melodramat, który śmiało można polecić nie tylko zakochanym. Wszystko w tym filmie, który wyreżyserował Alejandro Agresti, podane jest według najlepszych hollywoodzkich recept. Są piękne jesienno-zimowe widoki Chicago z malowniczymi, wbitymi w chmury wieżowcami; stylowe kawiarnie, w których czule gruchają do siebie pary; jest też wielkie, tragiczne uczucie nie mogące znaleźć dla siebie spełnienia. Trzeźwo myślącą, cierpiącą na nadmiar dystansu do świata, raczkującą w lekarskiej profesji panią doktor gra wyćwiczona w tego typu charakterach Sandra Bullock. Natomiast w subtelnego idealistę i zdolnego architekta beznadziejnie w niej zakochanego wciela się Keanu Reeves – aktor o chłopięcej twarzy, szczerym spojrzeniu, nienagannej sylwetce, którego trudno podejrzewać o jakiekolwiek niecne zamiary. Zwroty akcji pojawiają się z zegarmistrzowską precyzją, zgodnie z regułami gatunku, wyciskając z widzów łzy w tych momentach, w których należy, a przed banałem chroni film zaskakujący, bo wyjęty z konwencji science fiction pomysł autorstwa amerykańskiego dramaturga Davida Auburna, uhonorowanego Pulitzerem za głośną sztukę „Dowód”. Polega on na wykorzystaniu motywu przesunięcia w czasie, trochę w stylu komedii „Dzień świstaka” – zamiast linearnie rozwijającej się fabuły mamy więc dwa równolegle toczące się wątki, rozgrywające się „równocześnie” w 2004 i 2006 r.