Mediatorzy mówią o sobie, że są niechcianymi świadkami wydarzeń. Pojawiają się w firmie, w której trwa spór między pracodawcą a załogą, i z miejsca trafiają na wielkie pranie brudów. Zdarza się, że strony zamiast próbować się porozumieć, licytują, kto jest uczciwszy, sprawiedliwszy i bardziej wierzący w Boga. Albo już wcale ze sobą nie rozmawiają. Ale właśnie dlatego mediator okazuje się niezbędny.
Sieć
W branży liczy się nazwisko – najlepiej promuje mediatora poczta pantoflowa, zlecenia z polecenia. Firmy dopiero wchodzące na rynek zwyczajnie wysyłały do stron sporów pracowniczych oferty polecające swoje usługi. Machina strajkowa rozkręcała się z dnia na dzień – wystarczyło czytać gazety i oglądać telewizję, aby poznać potencjalnych zleceniodawców mediacji – dyrektorów przedsiębiorstw i związkowych przywódców protestów.
– Nie ujawniam swoich zleceniodawców. To kwestia etyki zawodowej. Nie rozmawiam z mediami o negocjacjach, które trwają – zastrzega mediator Michał Kuszyk. – Trzeba umieć oddzielić pracę od medialnego spektaklu.
Oczywiście, najczęściej komentowano w środowisku casus kopalni Budryk – umiejętnie zorganizowany spektakl medialny, rozgrywający się na wielu poziomach. Zawsze, gdy do akcji wkracza mediator, najpierw musi ustalić, czy konflikt ma podtekst polityczny, społeczny czy emocjonalny. Przyglądając się sprawie Budryka z boku, długo nie dało się tego zrozumieć. Właściwie tylko Jerzy Markowski, były dyrektor kopalni, były wiceminister gospodarki, od początku orientował się w prawdziwych intencjach organizatorów strajku. Markowski budował Budryka od podstaw, znał strajkujących, bo przyjmował ich do pracy. – W Budryku tak naprawdę nie było żadnego sporu o pieniądze, to związki walczyły o pozycję wśród załogi – ocenia.