Juliusz Ćwieluch: – Zastanawiał się pan, dlaczego ciągle żyje?
Edward Pietrzyk: – Po zamachu był taki moment, że często zadawałem sobie to pytanie. Z czasem doszedłem do wniosku, że żyję, ponieważ Pan Bóg najwidoczniej ma jeszcze w stosunku do mnie jakieś plany.
Mało brakowało, żeby tych planów już nie było.
Według lekarzy miałem 5 proc. szans na przeżycie. Jako wojskowy uznaję, że to całkiem sporo, choć muszę przyznać, że zamach był perfidny i świetnie przygotowany. Popełnili tylko jeden błąd, ale o tym za chwilę. Wszystkie samochody z kolumny zostały wysadzone i zapaliły się w tym samym momencie. Zaraz po tym zaczął się ostrzał z okolicznych dachów. Nie wiem, czy wiedzieli, że słabością naszych opancerzonych samochodów był dach, który tego opancerzenia nie miał. Ale strzelali po dachu. Jak na siedzeniu obok mnie zaczęły rozrywać się pociski, to poczułem, że chcę przeżyć i zacząłem robić wszystko, żeby mi się to udało.
Tak po prostu działa się i już?
Jako wojskowy przez lata byłem szkolony do działania w sytuacjach ekstremalnych. Podobnie jak chłopcy, którzy mnie ochraniali. Bartek Orzechowski był świetnym kierowcą. W razie ataku jego zadaniem było za wszelką cenę wywieźć mnie ze strefy zagrożenia. Pomimo że dostał na samym początku akcji, zdołał jeszcze przejechać kilkanaście metrów, nim zmarł. Dzięki temu jak już udało się nam wydostać z auta, nie wyszliśmy prosto pod kule.
A czy przy tym całym działaniu pojawiają się jakieś myśli? No, nie wiem, całe życie staje przed oczami albo coś w tym stylu?
Miałem taką jedną myśl. Wyczołgałem się z auta, w którym omal nie spaliłem się żywcem, obok leciały kule. A ja leżałem na ulicy Hindiya, przez którą przejeżdżałem setki razy, i myślałem sobie.