W niedawno złożonym do druku w akademickim wydawnictwie analitycznym tekście o ewolucji, a raczej dryfowaniu tego, co mamy w Polsce zamiast systemu partyjnego, nazwałem to coś „zbiorowiskiem partii”. Wcześniej pozwoliłem sobie pisać o „hordach wyborców”, a nie elektoratach. Użyte słowa brzmią pejoratywnie, warto się zatem zastanowić, czy zostały użyte zasadnie.
Zacznijmy od faktów pozwalających twierdzić, że w Polsce nie ma systemu partyjnego: w 2007 r. ostała się tylko jedna partia istniejąca w 1991 r. (PSL); w okresie 1991–2007 nie zaistniał dwukrotnie ani jeden rząd o tej samej konfiguracji partyjnej; liderzy większości znaczących dziś partii dawali swe twarze kilku politycznym bytom. Wielu przywódców obecnie działających partii „charyzmatyzuje” (używam tego sformułowania w odniesieniu do spryciarzy politycznych bez wizji i prawdziwej charyzmy), a nie kieruje zorientowanymi na cel organizacjami. Partie nie mają zakorzenienia społecznego; widać to zarówno po wskaźnikach tzw. chwiejności wyborczej – odsetka wyborców zmieniających między wyborami swe preferencje partyjne, jak i po słabych związkach partii z konkretnymi grupami społecznymi.
Fakty: między 2001 a 2005 r. zmiana poparcia partyjnego liczona na poziomie zagregowanym wyniosła 38 proc., oznacza to, że w sumie o tyle siła partii uległa zmianie. Wskaźnik ten dla okresu powojennego w Europie Zachodniej (do końca lat 90.) wynosi około 9 proc. Ale to nie wszystko, tenże sam wskaźnik mierzony na poziomie indywidualnym wskazuje, że aż 63 proc. Polaków oddało swój głos na inną partię niż 4 lata wcześniej, co więcej, aż 28 proc. Polaków zmieniło swe preferencje polityczne blokowo, tzn. ponad jedna czwarta głosująca poprzednio na partie lewicowe tym razem zagłosowała na prawicowe i odwrotnie (wszystkie dane pochodzą z projektu Polskie Generalne Studium Wyborcze).