Archiwum Polityki

Bank zwany kasą

Największy polski bank po raz kolejny zmienia nazwę, zachowując jednak ten sam od 80 lat skrót – PKO. Powszechna Kasa Oszczędności Bank Państwowy (PKO BP) nazywa się teraz PKO Bank Polski SA. Dzisiejsze spory wokół prywatyzacji Banku Polskiego ujawniły, że dla znacznej części polityków i opinii publicznej to nie jest zwykły bank, ale część narodowej tradycji. Faktycznie, w historii PKO odnajdujemy zapis burzliwych dziejów polskiej gospodarki mijającego stulecia.

U progu II Rzeczpospolitej ochrzczono bank PKO Pocztową Kasą Oszczędności. Polska Ludowa wolała Powszechną Kasę Oszczędności. Parę razy groziła bankowi oschła nazwa: Państwowa, a jeszcze przytrafiła mu się córka, która wyrosła na konkurenta – Polska Kasa Opieki, też PKO.

Pod dekretem powołującym w 1919 r. do życia Pocztową Kasę Oszczędności podpisał się Józef Piłsudski. Pod hasłem wydrukowanym na okładce milionów książeczek oszczędnościowych – Bolesław Bierut. Mniej ostentacyjnie, ale bardziej analitycznie zajmowali się bankiem PKO, a właściwie jego rolą w zmniejszaniu groźnego nawisu inflacyjnego, Władysław Gomułka, Edward Gierek i Wojciech Jaruzelski. Powoływali prezesów Tadeusz Mazowiecki, Józef Oleksy i Jerzy Buzek. PKO to organiczna część naszego życia.

Austriacka metoda

Na pomysł wykorzystania sieci pocztowej do obsługi obrotu pieniężnego wpadli Austriacy, nic więc dziwnego, że to właśnie w Galicji znalazł się człowiek, który zaproponował premierowi Jędrzejowi Moraczewskiemu organizację takiego banku w 1919 r. Hubert Linde dostał od premiera zgodę, nominację na prezesa, a na dodatek tekę ministra poczt i telegrafów. Rachunki prowadzono w polskich markach i w austriackich koronach, inflacja zżerała ich wartość w niejednakowym tempie, urzędnikom pocztowym płacono za każdy wpis po 6 halerzy – a mimo bałaganu w systemie pieniężnym i w całym młodym państwie Pocztowa Kasa Oszczędności szybko rosła w siłę.

Linde rządził po swojemu: reklamy zamieszczał w tych pismach, które o PKO i o nim pisały dobrze. Tym ostrzej dobrali mu się do skóry dziennikarze pozbawieni jego łask, kiedy NIK oskarżył go o tolerowanie nieprawidłowości, a prokurator posadził na ławie oskarżonych. Sąd go wprawdzie uniewinnił, ale Linde został zastrzelony na ulicy przez sierżanta Wojska Polskiego, który nazwał siebie „mścicielem krzywdy publicznej”.

Polityka 30.2000 (2255) z dnia 22.07.2000; Historia; s. 58
Reklama