Stereotyp świeżej polskiej elity ukształtowany na początku lat 90. nie był dla niej łaskawy: sportowe auto, pałacyk gargamel, złoty wisior i rozpuszczone dzieciaki, zasypywane elektronicznymi prezentami. Przez 10 lat „tygrysy Europy” z telewizyjnego prześmiewczego serialu zdążyły się ucywilizować, do głosu doszło zaś całkiem nowe pokolenie ówczesnych 20-latków. Chociaż nie byli rozpieszczani w swym peerelowskim dzieciństwie, mogą powiedzieć, że im się w życiu udało.
Dziś ci współcześni piękni trzydziestoletni sami są rodzicami. Mają arystokratyczne nazwisko albo też inne znamiona współczesnej elitarności: znaną telewizyjną twarz, olimpijski złoty medal, dyrektorskie stanowisko w agencji reklamowej, tytuły naukowe. I mają kilkuletnie dzieci, które mogą i chcą wychowywać rozsądnie, z namysłem, zapewniając im nie tyle absolutnie wszystko, ile wszystko co najlepsze.
Sto lat temu dobre urodzenie oznaczało komplet przywilejów, ale i ograniczenia: konwenanse, żelazna kindersztuba, ryzyko popełnienia mezaliansu, a w rezultacie wykluczenia z klasy społecznej. Ileż łez wylano i nad Stefcią, i nad zdruzgotanym ordynatem Michorowskim. Pół wieku temu w PRL szlachetniejszy – w tradycyjnym rozumieniu – rodowód był już wyłącznie przekleństwem. Jednak miejsce nieletniej elity nie pozostało puste, zajęło je potomstwo partyjnej nomenklatury, postrzegane hurtem jako zgraja rozwydrzonych smarkaczy (co zresztą, bywało, wykorzystywano politycznie, jeśli nadarzyła się stosowna okazja).
dzisiaj: dobrodziejstwo czy przekleństwo?
Zdaniem jednych nie ma lepszego posagu niż wychowanie otrzymane w elitarnym domu (patrz wypowiedź Zofii Milskiej-Wrzosińskiej), zdaniem innych – psychologiczne zagrożenia wynikające z takiej elitarności od małego są całkiem poważne: cień sławnych rodziców, ciągły wyścig, by im dorównać, lęk przed dorosłością, gdy dotychczas żyło się pod kloszem (mówi o tym Krystyna Starczewska).