W swojej wizji prawa i sprawiedliwości, roli państwa – wielokrotnie próbowaliśmy poddać to analizie na łamach „Polityki” – Jarosław Kaczyński przedstawiał taki oto punkt widzenia: wszystkie rozwiązania, urzędy i instytucje są dobre, jeśli tej wizji służą, a służą wówczas, gdy stoją za nimi i są w nich ludzie, którzy wiedzą, jak i komu służyć. Ludzie są ważniejsi niż instytucje. Kaczyński zdaje się namawiać do porzucenia naiwności, polegającej na przekonaniu, że istnieją w państwie jakieś niezależne, obiektywne instancje, których decyzje i orzeczenia są niepodważalne, a przynajmniej za takie powinny być uznane. „Przecież wiadomo, kto tam zasiada” – mawiał wielokrotnie lider PiS choćby o Trybunale Konstytucyjnym. Każdy jest przecież skądś, z jakiejś partii, jakiejś grupy interesów, określonego środowiska. A jeśli tak, to przecież nie jest obiektywny, podobnie jak decyzje, które firmuje. Obiektywizm nie istnieje, zawsze ma jakąś barwę ideologiczną, tyle że jest ona skrywana, zakamuflowana przez reguły politycznej poprawności. I to trzeba odsłaniać, bo przeciwnicy PiS niby bronią instytucji, ale w istocie chronią swoich ludzi, ubierając ich w szaty niezależności i niezawisłości.
Bo, tak zdaje się myśleć J. Kaczyński, „obcy ludzie” nie mogą się kierować poczuciem odpowiedzialności, służby, patriotyzmem – bo wtedy byliby u nas. „Oni” kierują się interesem swoim i Układu, ktoś przez nich przemawia lub nimi manipuluje... To ciężka, ponura, niepokojąca wizja rzeczywistości. Kaczyński wprowadza coś, co można nazwać demokracją realną, pozbawioną złudzeń: korzysta więc z wszelkich sposobów wprowadzania swoich kadr do każdej instytucji, przekonany, że jest to strategia szczera i uczciwa, bo pokazująca prawdziwe mechanizmy polityki.