W czasie gdy cała Polska dyskutowała o sprawie Olewników, na komisariat policji w Gdyni Karwinach zgłosił się nocą znany biznesmen Janusz Leksztoń. Twierdził, że został uprowadzony dla okupu, uciekł oprawcom i prosi o pomoc. Do zdarzenia doszło 26 kwietnia 2008 r.
Twórca potęgi firmy El-Gaz, na początku lat 90. jeden z najbogatszych Polaków, po biznesowej klęsce długo próbował się podnieść. Upadek El-Gazu był spektakularny. Najpierw zastrajkowali pracownicy, domagając się wyższych pensji, potem odezwały się banki, wypowiadając kredyty. Janusz Leksztoń trafił do aresztu, porzuciła go żona, stracił cały majątek (jego willę odkupił Ryszard Krauze) i przez kilkanaście ostatnich lat żył w cieniu, tocząc sądowe boje z wierzycielami.
Do porwania, według jego relacji, doszło o godz. 6 rano. Porywacze wpadli do jego mieszkania i wywlekli go ze szlafrokiem zarzuconym na głowę do białej furgonetki. Wywieźli za miasto, na jakąś budowę. Tam skrępowany przesiedział cały dzień. – Domagano się ode mnie miliona złotych, grożono mi śmiercią, bito – relacjonuje. Wieczorem obwiązano na jego głowie worek foliowy, związano mu ręce i wrzucono do furgonetki. Udało mu się poluzować sznur i uwolnić dłonie. Kiedy samochód na chwilę zwolnił i stanął, Leksztoń wyskoczył. Od początku odnosi jednak wrażenie, że policjanci mu nie dowierzają. Jedna z funkcjonariuszek stwierdza, że to wygląda na samouprowadzenie. Wersja o samouprowadzeniu już raz – w sprawie Krzysztofa Olewnika – zaprowadziła śledczych na manowce. P.P.