Archiwum Polityki

Trzy smutne akordy

Blues i jego fani nie mają w Polsce łatwego życia. To nisza. W ostatnich latach bluesa słychać jednak częściej, i to na światowym poziomie. Tyle że nie jest to zasługą mediów ani przemysłu rozrywkowego.

Wiele osób nie ma pojęcia, co to jest blues. Albo, co gorsza, źle tę muzykę kojarzy: dla nich to wyłącznie wolne, smutne, posępne utwory, z tekstami, w których musi paść słowo „blues”. Na dodatek blues jest ignorowany przez wielkie koncerny płytowe i będące na ich usługach stacje radiowe, bo postrzegają go jako muzykę, której słucha na tyle wąska grupa odbiorców, że nie warto sobie nią zawracać głowy – tak sytuację diagnozuje Sławek Wierzcholski, harmonijkarz i lider Nocnej Zmiany Bluesa, jednej z najbardziej uznanych rodzimych grup uprawiających tę stylistykę, a od dwóch lat prezes Polskiego Stowarzyszenia Bluesowego. Równocześnie Wierzcholski zaznacza, że kondycja bluesa jest w Polsce znakomita. I wcale nie jest to sprzeczność.

Naturalnie dla fana najważniejsze są płyty. Tymczasem te bluesowe są dużo droższe niż z muzyką pop, a nawet rockiem i jazzem. Ceny pojedynczych albumów renomowanej, tak z uwagi na poziom wykonawców, jak dbałość o jakość dźwięku, wytwórni Telarc sięgają 90 zł. Niewiele tańsze są CD innych prestiżowych wydawców – zwłaszcza tych amerykańskich – jak Alligator czy Blind Pig. Dużo mniejszy jest z kolei wybór. Polskie przedstawicielstwa fonograficznych gigantów często nie włączają do krajowej dystrybucji nawet tych tytułów z katalogów ich centrali, które są uhonorowane najbardziej prestiżowymi nagrodami Grammy i W.C. Handy’ego – twierdzą, że i tak sprzeda się nie więcej niż kilkaset sztuk, więc nie opłaca się ich sprowadzać. Ograniczona jest wreszcie liczba sklepów sprzedających płyty z bluesem – znamienne jest nawet to, że jeśli nagrania takie są na półkach, to zwykle pomieszane z jazzem bądź rockiem.

Jeszcze uboższa jest oferta najpopularniejszych mediów, czyli telewizji i radia.

Polityka 36.2006 (2570) z dnia 09.09.2006; Kultura; s. 67
Reklama