W Argentynie wrzenie, groźne zamieszki, zamęt, chaos, katastrofa, kryzys, kataklizm, krach polityczny i gospodarczy. Zajrzyjmy do Gombrowicza, który w Argentynie mieszkał przez wiele lat. Tamte lata to nie są lata współczesne. Ale już wtedy w Argentynie, kraju u progu XX w., stabilnym i kwitnącym, nie było spokoju, kiełkowały ziarna obecnych czarnych żniw. Jednak Gombrowicz o tym nie pisze. Nazwisko Perona pada w „Dzienniku” tylko raz – w błahym kontekście.
Pisał, że w Argentynie jest więcej krów niż dzieł sztuki. Że w Argentynie tylko lud jest arystokratyczny. Że w Argentynie same świnie. Że w Argentynie „mógłby powstać rzeczywiście twórczy protest przeciw Europie, gdyby miękkość znalazła sposób na to, żeby być twarda”. Zapytywał, czym jest Argentyna. I odpowiadał, że „ciastem, które jeszcze nie stało się plackiem”.
Czegóż więc dowiadujemy się od niego o Argentynie? Niczego. Gdyby Gombrowicz w 1939 r. na statku „Chrobry” przybił nie do Buenos Aires, a do Rio de Janeiro, pisałby to samo i tak samo z tą różnicą, że zamiast Argentyny znalazłaby się Brazylia.
W Boże Narodzenie chodziłem po polach, pijąc bruderszafty z zającami. Wieczorami czytałem powieść Normana Mailera o Chrystusie „Ewangelia według Syna” wsłuchując się w trzask drzewa pod kuchnią i wycie wichury, a może szatana, za oknem.
Według najstarszych pisarzy chrześcijańskich, Justyna Męczennika, Efrema Syryjczyka, Klemensa z Aleksandrii i innych, Jezus był małego wzrostu i miał twarz brzydką; niektórzy twierdzą, że był garbaty. Potem Jezus rośnie i pięknieje. Na ikonach bizantyjskich jest to majestatyczny, budzący respekt autokrata i pantokrator.