Od 24 grudnia płoną pola i lasy na wschodzie Australii. Z pożarem walczy 20 tys. strażaków. Trudno sobie wyborazić: ogień objął ponad pół miliona hektarów. Zniszczył 170 domów. Według oceny ministra do spraw katastrof w stanie Nowa Południowa Walia Boba Debusa, koszty walki z żywiołem przekroczyły już 70 mln australijskich dolarów (ponad 40 mln euro). W pewnym momencie groza zawisła nad Sydney, wokół którego naliczono około 80 pożarów. Deszcz, jaki spadł w nocy z 7 na 8 stycznia, przyniósł tylko chwilową ulgę. Nadal jednak zagrożonych jest wiele terenów.
Rodzina Gilmore ze Stanwell Tops, właściciele dwudziestohektarowej posiadłości położonej w odległości 45 km od Sydney, straciła dom, samochód, dwie łodzie wyścigowe i 6 motocykli.
– Wyjechałam zaraz po świątecznym obiedzie, aby wziąć udział w wyścigach kolarskich w Wiktorii – mówi Rochelle Gilmore. – Kiedy w godzinę później usłyszałam, że pożar podchodzi pod nasz dom, próbowałam zawrócić z drogi, ale policja mi nie pozwoliła. Widziała dym unoszący się nad miastem. Komunikowała się z matką i braćmi przez telefon komórkowy. – Wszyscy krzyczeliśmy, mówiliśmy, jak bardzo się kochamy, jakby to było pożegnanie. Ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie, cztery kilometry pokonał w cztery minuty. Płomienie niemal obejmowały samochód, którym uciekali domownicy. – To były dla mnie bardzo trudne momenty. Na szczęście wszyscy się uratowali.
Dach nad głową straciły setki innych rodzin, którym trudno pogodzić się z faktem, że stali się ofiarami umyślnych podpaleń. Bryan Christopher Donnelly, bezrobotny 21-latek, jest jedną z ponad 20 osób, które zatrzymano. Przyłapano go na podpalaniu sterty suchych liści w rezerwacie w Penrith, na wschód od Sydney, w dniu, w którym ogłoszono całkowity zakaz palenia w całym stanie.