Był rok 1985, gdy na warszawskim Torwarze pojawił się brytyjski kwartet. Fatalne nagłośnienie, nie odbiegające od ówczesnej polskiej normy, sprawiało, że z głośników zamiast soczystych melodii sączyła się dźwiękowa melasa. Na płycie lodowiska nie brakowało miejsca, wbrew późniejszym legendom, jakoby spod kas wypełnionego Torwaru odprawiono z kwitkiem tysiące fanów. A właśnie ten koncert obrósł w rozmaite legendy, bowiem, jak dziś powszechnie się twierdzi, wyznaczył początek rodzimej subkulturze depeszów stworzonej przez wielbicieli zespołu.
Ale występ ten miał wymiar symboliczny. Był zetknięciem prowincjonalnej stolicy kraju w środkowowschodniej Europie z artystami, którzy prowincję opuścili na dobre. Nawet dziś muzycy podkreślają, że w Basildon – betonowym miasteczku zbudowanym od podstaw w latach 60., by odciążyć przeludniony Londyn – między kolejnymi wychylonymi piwami można tylko pójść na spotkanie w kółku parafialnym albo do jedynego kina w mieście. W Basildon najlepiej – jak czynił David Gahan, wokalista Depeche Mode – handlować kradzionymi motocyklami, a szczytem marzeń dla wielu była nudna posada w banku, gdzie dzięki protekcji, po kilkumiesięcznym zasiłku dla bezrobotnych, trafił kompozytor i autor tekstów Martin Gore. Równie błyskotliwie rozwijała się kariera agenta ubezpieczeniowego Andrew Fletchera, trzeciego muzyka, który nieprzerwanie od dwóch dziesięcioleci gra w zespole.
Początek lat 80. to już jednak okres, gdy bunt wykrzykiwany w punkrockowych tekstach Buzzcocks, Shame 69 czy Sex Pistols zaczął się ustateczniać. I okazało się, że dźwięki prymitywnych syntezatorów wydobywane przez dwudziestolatków spod Londynu dobrze wpasowują się w nowy styl nazwany new romantic.