Ogród był ogromny, rozciągał się wzdłuż boków wyłożonego jasnymi kaflami prostokątnego basenu kąpielowego o chyba olimpijskich wymiarach. Szedł już zmrok, ale cały czworobok był ostro oświetlony, widoczność świetna. Ogród podzielony był na strefy, goście – na co najmniej trzy kategorie: całą szerokość stołu u czoła zajmował długi jakby prezydialny stół z kilkunastu osobami, twarzami do reszty gości; po obu bokach basenu stały, tam krzeseł nie było, mniej ważne zaproszone osoby; wreszcie z drugiej strony wody tłoczył się tłum, dziennikarze. Słychać było doskonale. Zrazu niewiele, ot szum tysięcy równocześnie wypowiadanych słów, aż nagle zrobiło się cicho. Fidel Castro wstał. Będzie mówić...
Był listopad 1962. Kończyły się najdłuższe dwa tygodnie w historii Kuby i chyba także zimnej wojny. Chruszczow dogadał się z Kennedym, sowieckie rakiety opuściły już wyspę, Fidel Castro, poniżony, ośmieszony, faktycznie pominięty w rozmowach Moskwy z Waszyngtonem, miał już świadomość nowego miejsca, jakie Kreml wyznaczył mu na świecie: został potraktowany tak jak w podobnych sytuacjach bywali szefowie innych państw bloku sowieckiego, był satelitą ZSRR.
Fidel musiał wypić kielich goryczy do końca i usprawiedliwić kapitulację Chruszczowa. „Mamy zaufanie do polityki ZSRR – wykrztusił z siebie w telewizji. – Przyjazna dłoń ZSRR zawsze przy nas była... Ustaliliśmy, że broń strategiczna stanowi własność państwa sowieckiego i podlegać będzie kierownictwu ZSRR. Dlatego, kiedy rząd sowiecki postanowił wycofać broń, która do niego należała, uszanowaliśmy te decyzje...”.
Dla Fidela Castro przyjęcie (7 listopada, wygodny pretekst) w ambasadzie ZSRR w Hawanie miało być w symbolicznym wymiarze ostatnim akordem kryzysu.