Gdyby to potwierdziło się za niecały miesiąc, jaki dzieli nas od 23 września, koalicja SLD-UP dysponowałaby 275 mandatami, a więc większością z bezpiecznym zapasem do skutecznego rządzenia. Także w Senacie miałaby większość (wynika to z naszej symulacji sporządzonej miesiąc temu). W opozycji znalazłyby się trzy ugrupowania, z których każde może zdobyć po kilkadziesiąt mandatów. Najwyżej jest nadal Platforma Obywatelska (umiarkowany sukces, bowiem blokada medialna stworzona dla tego ugrupowania przekroczyła już dawno granice tego, co zwykło się nazywać manipulacją) z blisko 80 mandatami, najniżej Prawo i Sprawiedliwość z 40 mandatami. To ugrupowanie ma najbardziej niestabilne notowania, w niektórych sondażach znajduje się prawie na granicy wyborczego progu, w innych uzyskuje ponad 10 proc. poparcia.
Dość pewną pozycję utrzymuje od miesięcy PSL, mogące liczyć na 60 mandatów, co jest z pewnością sukcesem tej partii i jej przewodniczącego Jarosława Kalinowskiego po bezprzykładnej klęsce z 1997 r., kiedy to sejmowa reprezentacja PSL zmalała o ponad 100 posłów, a liderzy uratowali się wyłącznie dzięki istnieniu listy krajowej.
Na korzyść SLD działa nie tylko deklarowane poparcie dla tego ugrupowania, ale także brak poparcia dla konkurentów. Stawka się bowiem bardzo wyrównała. Sojusz jest samotnym liderem, a cała reszta zmaga się z przekroczeniem granicy 12 proc. głosów lub z 5-procentowym progiem wyborczym. Odległość dzieląca SLD od konkurentów jest dodatkową premią, jaką zwycięskiemu ugrupowaniu daje ordynacja wyborcza przy ostatecznym przeliczeniu głosów na mandaty.
Poza parlamentem znajduje się nadal Unia Wolności, której efektowna kampania, po raz pierwszy tak szeroko prowadzona w bezpośrednim kontakcie z wyborcami, nie przynosi efektów. Unijny „Ekspres Wolności”, czyli autobus z liderami, odwiedził już prawie cały kraj, a notowania partii nie rosną.