– Pan jesteś stratny pszczołę – wskazał banknotem pod nogi, gdzie leżał trup.
– Gratis – umiał się znaleźć pan Sułowski.
Po śniadaniu Jacek Pieńkos, współwłaściciel gospodarstwa pasiecznego Leśny Dwór koło Szczytna, z wykształcenia matematyk, zapakował do furgonetki siedem pustych dwustulitrowych beczek, kartonowe pudło ze słoikami na próbki miodu i ruszył w objazd po pszczelarzach. W normalne lata te objazdy i skupowanie miodu należały do teścia Jacka pana Krawczyka, który temat pszczoła zna na wyrywki, jest szefem Związku Pszczelarzy Zawodowych, a dodatkowo posiada charyzmę upraszczającą kontakty z dostawcą. Ale tego roku teść spadł z drabiny, kiedy wchodził na drzewo zdjąć rój uciekinierek z ula. Gips tułowiowy uczynił go jeszcze bardziej dostojnym i wzmocnił rys zdecydowania, ale nie pozwala tyle pracować.
Normalnie na głowie Jacka jest marketing, czyli myślenie, jak leśnodworskie miody rozsławić i sprzedać. W tym roku na Jacka głowie jest wszystko. Jak się ma znaną na rynku firmę, trzeba miodu dokupywać, bo ze swojej pasieki już nie starcza, a zamówienia gonią. Miód zaczyna człowiekowi wypełniać życie i nie ma czasu na łażenie po górach latem, co Jacek kiedyś robił nałogowo.
Furgonetka z wymalowanym na burtach niedźwiedziem stutysięczny raz tłucze się mazurskimi bezdrożami po miód.
Pan Buchholtz spod Nidzicy
Z ławki pod gruszką na swoim podwórku pan Buchholtz widzi rozwalony silos, bo to najwyższa budowla. Na pierwszym planie ma ruiny chlewni i zardzewiałe spychacze, z których każdy sąsiad sobie wziął chociaż śrubkę. Domy wzdłuż drogi to jednakowe czworaki z czerwonej cegły i bez upiększeń. A za stodołami dzikie pola zapomniane przez człowieka, za to doceniane przez pszczoły Buchholtza. Pan Buchholtz w PGR pracował na posadzie mechanika urządzeń, ale ule i miód trzymał zawsze, tylko że kiedyś dla siebie, a teraz na sprzedaż.