Benedykt XVI przyjechał do Polski wolnej, choć pełnej napięć politycznych i obaw o przyszłość. Do momentu wejścia do rządu Romana Giertycha i Andrzeja Leppera można było powiedzieć, że są to napięcia i obawy normalne w systemie demokratycznym, od tego momentu ta pociecha słabnie.
Zadanie papieża Ratzingera było nieporównywalne z ciężarem, jaki wziął na siebie Jan Paweł II przybywając do Polski w 1979 r. Papież Wojtyła wracał do ojczyzny nie tylko jako głowa Kościoła powszechnego, lecz także jako ojciec narodu. Miał świadomość, że większość Polaków czeka na niego w tej podwójnej roli – duszpasterza i duchowego króla nauczyciela. Wykonywał ją podczas wszystkich kolejnych wizyt aż do upadku PRL w 1989 r. i w przerwach między nimi, w Rzymie.
Nawet po odzyskaniu suwerenności i zmianie ustroju na demokratyczny Jan Paweł II pozostał dla bardzo wielu rodaków centralnym punktem odniesienia. Dostarczał wciąż jakiejś zasadniczej legitymacji moralnej polskim przemianom. Na dodatek leczył naród z kompleksów naszej historii. Polacy czerpali ze słów i gestów papieża nową dumę, nie trując jej czadem nacjonalizmu. Mógł z tej roli wywiązać się tak doskonale, bo łączył go z Polakami język ojczysty i polski kod kulturowy – w okamgnieniu czytelny dla wszystkich, wierzących i niewierzących.
Benedykt XVI nie miał w Polsce tego podstawowego atutu. Mógł cytować – i zacytował w Wadowicach – poetę Goethego, ale nie chciał epatować Polaków cytatami z romantycznych wieszczów. Może trochę paradoksalnie, zyskiwał za to całkowitą swobodę manewru. Nie musiał już być w Polsce teologiem wyzwolenia narodowego przez katechezę o chrześcijańskim dziedzictwie naszej historii. Mógł skupić się na tematach wiary we współczesnym świecie. Nie musiał mówić równie wiele o sprawach lokalnych, jak czynił to jego poprzednik.