W Polsce kontrkulturę w „klasycznej” hipisowskiej wersji traktowaliśmy jako element Zachodu, czyli wolnego świata. Nie mogliśmy tylko pojąć, dlaczego nieliczni i sporadycznie odwiedzający PRL epoki późnego Gomułki i wczesnego Gierka emisariusze „stamtąd” za głównego wroga mieli USA, a nie ZSRR. Z kolei przybysze z Zachodu nie rozumieli, jak można być fanem poezji ojca duchowego hipizmu Allena Ginsberga, deklarując jednocześnie antykomunizm. Nasze rodzime przejawy kontrkultury odezwały się na dobrą sprawę dopiero w latach 80. – w quasi publicystycznych tekstach punkowych kapel, w produkowanych na ksero bezdebitowych gazetkach zwanych zinami, w nowej ekspresji w plastyce. Wcześniej doszukiwaliśmy się ich w dokonaniach teatralnych, najpierw w Laboratorium Jerzego Grotowskiego, potem w politycznym Teatrze Ósmego Dnia, w etnologicznych poszukiwaniach Gardzienic czy w miejskich performance’ach Akademii Ruchu, a w końcu w happeningach Pomarańczowej Alternatywy. W III RP przyszło wrażenie, że skoro wszystko wolno, to nie ma przeciw czemu się buntować.
Podczas jednej z dyskusji na zakończonym niedawno festiwalu poznańskim Malta, Ludwik Flaszen odnosząc się do dokonań młodych polskich artystów powiedział: „Wolność nie wystarczy, potrzebny jest jeszcze opór rzeczywistości”. Wieloletni współpracownik Jerzego Grotowskiego dał w ten sposób do zrozumienia, że pełnia swobód nie ułatwia wyzwolenia się napięcia twórczego, dzięki któremu powstają dzieła wartościowe i nie pomaga tym, którzy chcieliby kultywować postawę niepokorną, kontestacyjną. W PRL negatywny układ odniesienia był klarowny i oczywisty, dziś jest mało czytelny i skomplikowany.
Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, zwłaszcza jeśli wczoraj była ona małym potokiem, a dziś wygląda na bezkresną Amazonkę.