Pisał Jan Kochanowski we fraszce „Do Jana”:
„Na koniec masz dróg wiele krzywdy swej wetować,
A tych bych wolał, niż się ustawnie frasować.
Ale mężem być trzeba, ani dbać o owe
Zmyślone skargi, bo to łzy krokodylowe”.
W ten sposób zawędrowało po raz pierwszy do tradycji polskiej, jeśli się mylę, niech mnie specjaliści poprawią, wierzenie o łzach, które wylewa krokodyl nad swoją ofiarą. Zaczerpnął je Kochanowski zapewne z „Homilii” Asteriusza z Amazji. Ten z kolei od Aeliusa Spartianusa, którego myśl niestety uprościł i zbanalizował. O ile dla Asteriusza „łzy krokodyle” wyrażają tylko nieszczerość, Aelius idzie dalej – są wyrazem elementarnej hipokryzji: Zabiję cię, ale zapłaczę nad twoim grobem. Szerzej rzecz biorąc: Dokonam takich a takich działań, potem jednak będę rozpaczał nad ich skutkami nie bacząc, że byłem ich współprzyczyną i propagatorem. W tym sensie wzorcowy przykład łzokrokodylizmu dała nam ostatnio pani minister finansów i wicepremier Zyta Gilowska.
Zaznaczyć muszę od razu: Nic mnie nie obchodzi, czy i jakie miała pani Gilowska relacje ze służbami bezpieczeństwa PRL. Chodzi o dobro kraju. Gdyby więc nawet pani minister kulała na lewą nogę, miała ogon („obojętny jest nawet kolor, choć są tacy, co czarny wolą”) i pachniała siarką ze stu tysięcy teczek, w kieszeni chowała sierp, a młot za pazuchą; natomiast znakomicie wywiązywała się ze swoich obowiązków, z korzyścią dla obywateli, to order bym jej dał, pieścił i dmuchał w jej kaszę, tak manną, jak i owsianą, żeby się nam przypadkiem nie przeziębiła.
Problem w tym, że minister Zyta Gilowska sama lustrację popierała.