Archiwum Polityki

Karuzela z Zytą

Zamieszanie wokół lustracji Zyty Gilowskiej ciągnie się jak wąż z Loch Ness. W natłoku rzucanych na wszystkie strony fantastycznych podejrzeń tonie sprawa podstawowa: czy była wicepremier rzeczywiście złożyła niezgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne?

Gilowska postanowiła ostatecznie, że do rządu nie wraca, ale być może zechce jednak wyjaśnić przyczynę zamieszania, czyli właśnie sprawę oświadczenia. Jarosław Kaczyński okazał się bowiem złym doradcą byłej wicepremier. Gdyby po prostu wzięła adwokata, być może już zapoznałaby się z materiałami, które na jej temat zgromadził rzecznik interesu publicznego. I nie musiałaby publicznie mnożyć coraz bardziej zagmatwanych domniemań, powiększając tym samym ogólny chaos. Posłuchała jednak Kaczyńskiego i nie dała sądowi znać, że w ogóle chce być zlustrowana.

Każdy adwokat obeznany ze sprawami lustracyjnymi, a jest ich już spora grupa, wytłumaczyłby pani premier, że nie ma zwyczaju zapoznawania osoby, wobec której rzecznik formuje zastrzeżenia, z aktami sprawy przed skierowaniem wniosku do sądu. Pod tym względem ma rzeczywiście mniej praw niż pedofil czy morderca (jak to sama ujęła), ale dokładnie tyle samo co Józef Oleksy, Jerzy Jaskiernia, Janusz Tomaszewski i wszyscy inni lustrowani. Tak skonstruowana jest właśnie ustawa lustracyjna, że postępowanie zaczyna się dopiero przed sądem i wówczas można zapoznać się z aktami sprawy. To jest po prostu procedura szczególna, której pierwszy etap ma charakter mocno inkwizycyjny. Tak chcieli (prawicowi) ustawodawcy. Rzecznik nie jest prokuratorem w ścisłym tego słowa znaczeniu, on nie pisze aktu oskarżenia. On tylko gromadzi materiały dla sądu, zgłasza wątpliwości i jego postępowanie jest tajne. Można nawet uznać, że ze względu na szczególny charakter sprawy rzecznik złamał zasady informując premiera, z czego dziś czyni mu się zarzut, choć postąpił w interesie państwa.

Każdy adwokat powiedziałby też pani premier, że jednym z podstawowych obowiązków rzecznika jest poinformowanie osoby lustrowanej, iż w przypadku, gdy rezygnuje z funkcji, postępowania się nie prowadzi i nie ma to nic wspólnego z szantażem, jest raczej gestem w interesie osoby lustrowanej, by niepotrzebnie nie przechodziła nieprzyjemnej, a być może upokarzającej procedury.

Polityka 27.2006 (2561) z dnia 08.07.2006; kraj; s. 20
Reklama