Teatr Telewizji odkrył dla siebie prowincję, stosunkowo niedawno, kiedy to coraz chętniej wychodził ze studia w plenery, kiedy z repliki mniej lub bardziej konwencjonalnej sceny przekształcał się w niskobudżetowe (bardzo niskobudżetowe!) kino. Kiedy mościł się między filmem poszukującym dynamicznych, atrakcyjnych tematów a skazaną na banał telenowelą. Wówczas to właśnie zakochał się w naszych wciąż mało spenetrowanych peryferiach, w świecie niekoturnowym, ale i niewyperfumowanym jak w serialu, w świecie, który nietrudno efektownie sfilmować, który jest emocjonalnie bliski odbiorcom i w którym można odkrywać społeczne i psychologiczne prawidłowości przekraczające lokalne granice. Udanych obrazków z życia prowincji powstało w latach 90. sporo; najciekawsze pewnie te, którym za kanwę widowiska służył wartościowy tekst („Skarb” Piotra Mularuka według Olgi Tokarczuk, „Muchy” Łukasza Wylężałka według Andrzeja Stasiuka, „Moja córeczka” Andrzeja Barańskiego według Tadeusza Różewicza).
Pierwszy miesiąc 2002 r. na scenie telewizyjnej Jedynki także upłynął pod znakiem wypraw na prowincję. Zaczął się „Balladą o Zakaczawiu”, przeniesieniem głośnego widowiska Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy. O inscenizacji oryginalnej pisano, że oddaje oczekiwaną sprawiedliwość ludziom z szemranej dzielnicy, że reprezentuje teatr świadom swego miejsca, że celnie rozlicza ostatnie półwiecze. Telewidzowie, którym recenzje zaostrzyły apetyt, mogli jednak poczuć się nieusatysfakcjonowani. Obciążenie stanowiła bowiem sama teatralna proweniencja dzieła. Siłą spektaklu Jacka Głomba było granie go bezpośrednio na Zakaczawiu w zrujnowanym kinie. Duchy przeszłości wyłaziły tam z każdego zakurzonego kąta – a jednocześnie sytuacje sceniczne miały charakter umowny, skrótowy, kanciasty.