Klęska jest zawsze sierotą, więc nikt dziś nie wspomina licznego grona ojców, którzy zrobili wiele, by program się nie udał. W tej sytuacji funkcjonowanie funduszy i efekty ich działania mimo wszystko można uznać za spory sukces.
Program NFI miał przyspieszyć prywatyzację, a jednocześnie stworzyć Polakom jednakową szansę udziału w tym procesie. Zakładano, że wszyscy staniemy się akcjonariuszami ponad 1000 dużych i średnich przedsiębiorstw znajdujących się w dobrej kondycji finansowej. Słowem, przypadnie nam solidny i wartościowy kawał państwowego majątku. Naszymi firmami będą zarządzać Narodowe Fundusze Inwestycyjne zapewniając im fachową pomoc menedżerską i podnosząc ich wartość. W efekcie inwestorzy branżowi rzucą się do kupowania nowych pereł polskiej gospodarki. W ten sposób NFI pomnożą nasz początkowy kapitał, w który zaopatrzyło nas państwo.
Żart premiera Pawlaka
Te idealistyczne założenia szybko zostały zweryfikowane. Zaczęło się od świadomego przewlekania startu. Do historii przejdzie żart Waldemara Pawlaka, w owym czasie premiera, który pytany o to, kiedy podpisze listę firm przeznaczonych do programu NFI, odpowiedział, że zrobi to po powrocie z Radomia. A kiedy pan jedzie do Radomia? Na razie się nie wybieram...
Politycy wszystkich opcji nie marnowali czasu, starając się wydłubywać wszystkie rodzynki z państwowego ciasta czekającego na NFI. Naciskali na to inwestorzy, chcący jak najszybciej dobrać się do upatrzonych firm, naciskali też pracownicy skuszeni perspektywą sporych zysków, jakie dawały im bezpłatne akcje. Wśród firm powstało przekonanie, że lepiej z NFI uciekać. Kiedy więc przyszło do redagowania listy firm, które mieliśmy otrzymać, okazało się, że zamiast smacznego ciasta został sam zakalec – spółki słabe ekonomicznie, reprezentujące niezbyt atrakcyjne dziedziny gospodarki (przemysł odzieżowy, maszynowy, spożywczy, ciężką chemię itd.