Trzeba to powiedzieć wyraźnie: prokuratura i resort zdrowia nie umiały od początku lat dziewięćdziesiątych, gdy pojawił się wolny rynek usług pogrzebowych, zapanować nad gangsterskimi metodami walki o podział łupów na tym rynku. Nie jest więc prawdą, że policjanci, prokuratorzy i urzędnicy ministerstwa (wśród nich lekarze mający w swoich życiorysach pracę w pogotowiu ratunkowym) usłyszeli o tym po raz pierwszy.
Dziś, jakby wyrwani z letargu, pytają, jak mogło do tego dojść. Bardzo prosto: stabilny rynek usług pogrzebowych (ze stałym popytem) przyciągnął do branży wiele prywatnych firm, które w każdym dużym mieście musiały najpierw zdystansować państwowe przedsiębiorstwa usług komunalnych (dawnego monopolistę), a potem rozpoczęły między sobą bezpardonowy wyścig do łóżek umierających ludzi. Ponury skandal z wręczaniem łapówek za przekazywanie informacji o zwłokach opisywało w ostatnich latach wiele gazet (także „Polityka”). Brakowało ponoć tylko świadków, którzy chcieliby złożyć w prokuraturze wiarygodne zeznania.
W wielu miastach lokalne wydziały zdrowia już siedem lat temu próbowały zakazać pogotowiu i szpitalom jakiejkolwiek promocji zakładów pogrzebowych. Nic to nie dało – przyłapani na gorącym uczynku pracownicy prosektoriów lub sanitariusze wyręczający rodziny zmarłych w kontaktach z firmami pogrzebowymi tracili w pojedynczych przypadkach pracę, ale proceder rozwijał się potajemnie wedle bardzo prostych metod, na które do tej pory większość przymykała oko.
Pierwsza metoda pozyskiwania informacji o zmarłych: mieć wtyczkę w pogotowiu. Druga metoda: dzierżawić szpitalne prosektorium. Metoda trzecia: prowadzić nasłuch na radiowych falach policji i pogotowia.