Coraz wyraźniej zarysowuje się prawda, że podział na wrogów i przyjaciół ludu przebiega nie wzdłuż linii politycznych, a fachowych. Dobry ekonomista wie, jak krótkotrwała jest koniunktura nakręcona przez sztuczne ożywienie popytu i nie będzie domagał się zwiększenia dopływu pieniądza, kiedy gospodarka nie utrzymuje równowagi. Mamy zresztą w świeżej pamięci rok 1999, kiedy stopy procentowe NBP zostały dość radykalnie w styczniu zmniejszone – a już w listopadzie trzeba je było na powrót podwyższać, bo inflacja podniosła się do poziomu ponad 10-procentowego. Mechanizm jest jasny: kiedy popyt się zwiększa, czyli kiedy ludzie kupują jak leci (w tym wiele towarów importowanych), kupcy i przemysłowcy podnoszą ceny, inflacja rozkwita.
Mamy też w dalszej pamięci lata PRL, kiedy to żartowano, że komunizm jest tuż tuż, bo pieniądze się drukuje według potrzeb, a nie według możliwości rozgrzanej do białości maszyny drukarskiej. Przewaga popytu nad podażą była przygniatająca, więc producenci, chociaż poganiani przez rozmaite szlachetne hasła, niechętnie wprowadzali innowacje i obniżali koszty – bo nie musieli. Bez konkurencji, brutalnego, ale skutecznego bata, wiele rzeczy okazywało się niemożliwe. Jak to ujmuje prawo Petera: każde przedsiębiorstwo pracuje tak źle, jak tylko może. To samo odnosi się zarówno do jednostki, jak i do narodu.
Reklamówki wielokrotnego użycia
Dzisiaj przed prostą powtórką z PRL chroni nas konstytucja, niezależność banku centralnego, zakaz zadłużania się rządu ponad pewną miarę. Ale co człowiek związał, człowiek może rozwiązać: całkiem niedawno prezes PSL Jarosław Kalinowski zażądał poddania NBP pod kontrolę Sejmu, żeby poprowadzić politykę monetarną zgodną z interesem ludzi pracy.