Takich zrównujących głosów nie brakowało i podczas krwawej wojny w Bośni, i podczas bombardowań Serbii. Brzmią one tak, jakby akcja NATO w Kosowie była tyle samo warta moralnie i politycznie, co haniebny najazd komunistycznych armii Układu Warszawskiego na Czechosłowację w1968 r. I jakby Polacy grali znów rolę pachołków, tym razem Wielkiego Brata nie z Moskwy, lecz Waszyngtonu. I jakby, co gorsza, czynili to nie pod przymusem i szantażem, jak podczas dławienia praskiej wiosny, ale z bałwochwalczego uwielbienia dla jankeskiego imperium zła.
To właśnie dawała nam do zrozumienia w czasie akcji w Kosowie prasa zarówno narodowo-katolicka, jak i twardo lewicowa. Po rozpoczęciu interwencji prawie jednym głosem mówili endecki poseł Jan Łopuszański: „Bombardowania Jugosławii są nieusprawiedliwioną agresją”, i radykalny socjalista Piotr Ikonowicz: „Amerykanie wprowadzą chaos na Bałkanach i zostawią z nim Europę na długie lata”. Ale ideologiczne emocje nie zastąpią bezpartyjnego trzeźwego namysłu. Porozmawiajmy więc spokojnie o Bałkanach, Miloszeviciu i NATO, pamiętając, że wojny rozpętane za rządów Slobo pochłonęły ok. 200 tys. ofiar i wypluły miliony uchodźców.
Ponad dwa lata temu, 24 marca 1999 r., NATO zaczęło bombardować cele wojskowe i strategiczne w Serbii i Kosowie. Chodziło o to, by zmusić ekipę Miloszevicia do przerwania kolejnej czystki etnicznej – tym razem na kosowskich Albańczykach. Nie doszłoby do interwencji, gdyby nie odkrycie w zaatakowanej przez siły serbskie miejscowości Raczak, w styczniu 1999 r., 49 martwych Kosowarów.
Ówczesna sekretarz stanu USA Madeleine Albright uznała, że to wyraźny sygnał, iż reżim Miloszevicia nie zamierza respektować zawartego wcześniej rozejmu.