Archiwum Polityki

Nieistniejąca filozofia

Niestety, nie mogę się zgodzić z artykułem Mirosława Pęczaka o postmodernizmie („Głos przedostatni”, POLITYKA 14). Zacznijmy od tego, że postmodernizm to pojęcie skrajnie nieprecyzyjne. Swoista zbitka pojęciowa, w której łączą się nurty naukowe, artystyczne i obyczajowe. Tony Thorne w swoim „Słowniku pojęć kultury postmodernistycznej” (Muza SA, 1995) wrzuca do jednego garnka m.in.: aerobik, akupunkturę, Black Power, Cinéma Vérité, muzykę disco, hiperrealizm, hippisów, monetaryzm, new age, pop-art, punków, reggae, skinheadów, panią Thatcher... i ma poniekąd rację. Pierwszą zasadą jest tu bowiem sprzeciw wobec zastanych kanonów. W ekonomii, malarstwie, medycynie, muzyce, a nawet sposobach odchudzania się. Tak zgeneralizowany protest jest siłą rzeczy niekiedy odkrywczy i odświeżający, w innych zaś przypadkach głupawy i obskurancki, w innych jeszcze (Jacques Derrida) mętny i poplątany.

W naukach społecznych wszystko zaczęło się od Rolanda Barthesa i jego słynnego stwierdzenia, iż: „Mit polega na przestawieniu szeregów kultury i natury – ukazywaniu, jako naturalnych, wytworów społecznych, ideologicznych, historycznych etc.; przedstawianiu bezpośrednich produktów stosunków kulturowo-społecznych i związanych z nimi powikłań moralnych, estetycznych, ideowych... jako powstałych samych przez się, co w konsekwencji prowadzi do uznania ich za »dobre prawa«, »głos opinii publicznej«, »normy«, »chwalebne zasady«, »zdrowy instynkt społeczny« itp. – jednym słowem za rzeczy człowiekowi wrodzone”. Nasze systemy wartości, prawa, interpretacje przeszłości, ideologie... są więc według Barthesa jedynie wynikiem różnorodnych zaszłości dziejowych, nie zaś objawienia czy imperatywów wynikających z jakowejś powszechnej „natury ludzkiej”, która wykraczałaby poza fizjologię.

Polityka 16.2001 (2294) z dnia 21.04.2001; Stomma; s. 98
Reklama