Film wojenny zniknął z ekranów nie bez powodu i było nim nie tylko oddalenie w czasie, lecz również wypalenie się emocjonalne i popadnięcie w istny akademizm. Jeszcze w latach 60. wojna była głównym tematem kina; jak obliczono występował on w blisko połowie produkcji. Nakręcono wtedy, co tylko można było, wszystkie nawet marginesowe wydarzenia wojny, jak lokalne lądowanie w Anzio w 1944 r. („Anzio”, z Robertem Mitchumem w roli dziennikarza-reportera), czy przypadek lokaja ambasady brytyjskiej w Ankarze, który szpiegował – „Five Fingers” („Afera Cyceron”, z Jamesem Masonem i Danielle Darrieux w roli polskiej księżniczki!). Zachęceni powodzeniem tych pozycji producenci, ale zdając sobie też sprawę z wyczerpywania się materiału szczegółowego, wzięli się do gigantycznych całościowych spektakli, które miały odtworzyć wydarzenie historyczne w pełni, lecz jednocześnie oddaliły je od osobistego przeżycia.
Tak stało się z osiągnięciem czołowym w tym gatunku: „Najdłuższy dzień”, z 1962 r., rzecz parokrotnie pokazywana w naszej TV. Wydawałoby się, że nie można takiego filmu zrobić lepiej, jeśli idzie o wierność dokumentom oraz wystawność. Pełne dwie godziny pięćdziesiąt minut wszystkiego najlepszego, na co tylko stać kino. Była to inscenizacja bestselleru Corneliusa Ryana, który zapisał relacje ośmiuset osób, jakie tylko udało mu się dopaść, uczestników lądowania aliantów w Normandii 6 czerwca 1944 r., od generałów obydwu stron do przypadkowych świadków jak mleczarz, który rozwoził rankiem butelki na wybrzeżu.
Wszystko to oglądamy w filmie, i w jakim wykonaniu! Wchodzi generał kierujący operacją – jest to sam Henry Fonda. Kto zaś dowodzi brygadą lądowania? John Wayne we własnej osobie. A oto kapitan oddziału walczącego na przyczółku: Sean Connery, czyli najbardziej efektowny filmowy agent wywiadu James Bond.