„Leonce i Lena”, jeden z nielicznych utworów Georga Büchnera, niemieckiego romantyka (a może raczej preekspresjonisty), rzadko wraca na polskie sceny. Ale dobrze, że wraca, że komuś się chce zaglądać do zapomnianych dramatów, szukać inspiracji, poszerzać repertuar – i naszą wrażliwość. Zaś to dziełko dwudziestoparolatka o nudzącym się księciu i gnuśnie toczącym się światku, napisane w 1836 r., a pobrzmiewające Gombrowiczem, Genetem, Sartre’em i kim tam jeszcze, z pewnością zasługuje na wnikliwe przeczytanie. Acz kłopoty w realizacji sprawia upiorne. Bodaj raz widziałem ciekawą inscenizację tego utworu; zrealizował ją przed piętnastu laty Maciej Englert w słoweńskiej Nowej Goricy. Szkoda, że do niej nie wrócił później w Warszawie; może uniknęlibyśmy przez to męki oglądania „Leonce’a i Leny” na małej scenie Narodowego w interpretacji Barbary Sierosławskiej? Słowo interpretacja użyte jest na wyrost: nie sposób tu mówić w ogóle o odczytaniu tekstu. Inscenizatorka nie umie postawić żadnych zadań aktorom, ustawić napięć, włożyć działań scenicznych w rytm – a co najważniejsze, nie potrafi w jakikolwiek sposób przekonująco wyłożyć, o czym i po co robi przedstawienie. Ta indolencja – dyskwalifikująca zawodowo – ewidentna była już w jej poprzednich warszawskich realizacjach: w „Legendzie” i „Panu Pawle”; jak widać starczyła jednak za bilet wstępu do Narodowego. Czyżby gnuśność zapisana u Büchnera okazała się zaraźliwa? Żal wykonawców, młodziutkiego Grzegorza Małeckiego, dla którego miała to być pierwsza duża rola, Ewy Konstancji Bułhak i reszty grającej metodą „ratuj się, kto może”, przy akompaniamencie współczujących (lub poirytowanych) westchnień widzów.