Patrząc na zacietrzewienie polityczne panoszące się w naszej III Rzeczypospolitej przypominam sobie zawsze to samo wydarzenie, o którym opowiadał mi w ramach rodzinnych wspominków ojciec Badeni OP. Oto w 1912 r. socjalista Ignacy Daszyński wyjeżdżał koleją warszawsko-wiedeńską na sesję parlamentu CK austro-węgierskiego. Na dworzec stołeczny odprowadzał go tłum robotników powiewających czerwonymi sztandarami, śpiewających „Międzynarodówkę” i „Warszawiankę 1905”: „Ha! Zemsta straszna dzisiejszym katom, – Co wysysają życie z milionów! (...) Naprzód, Warszawo, na walkę krwawą. – Świętą a prawą, marsz, marsz, Warszawo!” Daszyński stał w oknie wagonu, nie śpiewał wprawdzie – był ponoć wybitnie niemuzykalny – podnosił natomiast do góry, w symbolicznym geście proletariackiej solidarności, zaciśniętą pięść. Kiedy pociąg wreszcie ruszył, przeszedł do sąsiedniej salonki, którą podróżowali posłowie monarchistyczno-konserwatywni. – A teraz, hrabiowie, możemy już pograć w wista. Reakcyjni deputowani wiedzieli, że Daszyński gra słabo, a co więcej, do bogatych nie należy. Ustanawiali więc, udając z dyskretną elegancją, że zawsze takie właśnie kwoty stawiają, minimalne stawki. Po każdej skończonej partii degustowano koniak, rozprawiając o aktualnościach życia literackiego, muzycznego i teatralnego. Obrazek wręcz niewyobrażalny w dzisiejszych polskich czasach.
Niezbywalną zasadą wszelkiej dyskusji politycznej między rodakami jest założenie, że wszyscy pragniemy ogólnego dobra, czy – żeby to ująć patetyczniej – szczęścia ojczyzny i jej obywateli. Owszem, mamy w tym względzie całkowicie odmienne recepty i pomysły.