Tina Turner, jedna z największych gwiazd sceny pop, zapowiedziała koniec kariery. Jednym z ostatnich jej koncertów ma być występ przed polską publicznością w Sopocie 15 sierpnia br. TVP postanowiła uczcić tę okoliczność emitując film biograficzny „Tina” opowiadający o trudnej karierze tej niezwykłej artystki z Tennessee. Ten kto widział „Tinę”, ewentualnie zna losy piosenkarki i jej perypetie z despotycznym mężem Ike’em Turnerem, wie, że przy Tinie nawet nieszczęsny Kopciuszek byłby hedonistką. Ike, niegdysiejszy gwiazdor muzyki rythm and blues, wprawdzie stworzył Tinę jako piosenkarkę (dzięki niemu stała się sławna), ale rachunek za swe usługi wystawił słony, o czym za chwilę. Film „Tina” to dość specyficzna mieszanka musicalu i... kina akcji. Akcja rozpoczęła się wraz z pierwszym policzkiem, wymierzonym Tinie (świetnie zagranej przez Angelę Bassett) przez Ike’a (przekonywający w tej roli Laurence Fishburne). Ku zdumieniu widzów, którzy spodziewali się więcej muzyki, a mniej scen z życia prywatnego artystki, z każdą chwilą przybywało ciosów. W pewnym momencie trudno było zorientować się, czy jest to film o wybitnej piosenkarce, czy też uliczna sekwencja z obrazów Johna Woo, z udziałem Jean Claude Van Damma. Nie wątpię – bądź co bądź Turner nigdy tego nie ukrywała – że życie małżeńskie gwiazdy usłane było nie tyle różami, ile kolcami róż, ale chyba krwawe jatki, w jakie obfituje film, nadawały się do zupełnie innej bajki. Ponura historia musiała skończyć się happy endem: Tina rozeszła się z tyranem (który trafił do więzienia), rozpoczynając w wieku 40 lat solową karierę rockową. A raczej tego, co w latach 80.