(...) Przytoczone w artykule Igora T. Miecika (POLITYKA 28) wypowiedzi młodych ludzi sukcesu, zajmujących w przeszłości kierownicze stanowiska w dużych przedsiębiorstwach, najeżone są określeniami typu: „rekruter”, „mercz”, „wieśniara”, „gadżety”, „gifty”, „kapelka”, „obciach”, „ciorus”, „drinki, koksik, rundka po knajpach”, „zajebiste cv” itp.
Nasuwa się tu pewna refleksja; w naszym społeczeństwie zmieniło się coś bardzo ważnego, dyrektor przedsiębiorstwa posługuje się tak samo niechlujnym językiem jak niewykwalifikowany robotnik, z tym tylko, że ten drugi nie używa słów pochodzących z języka angielskiego.
Niesie to za sobą bardzo poważną konsekwencję. Ludzie aspirujący do lepszej pozycji społecznej, nie będą musieli stać się bardziej kulturalnymi (piszę to z całą świadomością tego, jak trudno w rzeczywistości zdefiniować to pojęcie i je obronić). Rację mają ci, którzy twierdzą, że doszło do rozejścia się pomiędzy elitą kulturalną i intelektualną a elitą finansową. Niestety ci sami przewidują, że ta pierwsza skazana jest na wymarcie. Myślę, że niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest to niekorzystny skutek tzw. transformacji ustrojowej.
Jesteśmy zatem świadkami czegoś bardzo ważnego, a mianowicie zmiany struktury społecznej. W przyszłości dzielić się będziemy na klasę średnią, wyższą i niższą (plus ewentualnie inne klasy pośrednie według uznania) wyłącznie według kryterium zamożności.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że nie jestem emerytowaną nauczycielką polskiego, tylko 25-letnią absolwentką popularnego wydziału Uniwersytetu Śląskiego, pracuję w międzynarodowej firmie i choć tu również obserwuję inwazję angielszczyzny i spsienie potocznej polszczyzny, to daleko nam do tego, co przeczytałam.