Parę tygodni temu Jacek Kaczmarski dał koncert w prywatnym mieszkaniu. Było prawie jak przed laty, kiedy przyjaciele i znajomi schodzili się w umówione miejsca, by posłuchać piosenek nieobecnych w oficjalnych mediach. W ten właśnie sposób rozwijała się w Polsce kultura drugiego obiegu, której ważnym elementem, oprócz podziemnych wydawnictw, okazała się politycznie opozycyjna twórczość piosenkarska. Kaczmarski, wybrawszy po 1981 r. emigrację, nie uczestniczył w tym podziemnym życiu kulturalnym, co nie przeszkodziło uznawać go powszechnie za barda Solidarności. W stanie wojennym na prywatkach śpiewano, że „mury runą”, zaś „Obławie”, trawestacji pieśni Wysockiego „Ochota na wołkow”, przypisywano znaczenie na wskroś polityczne.
Bo czasy były polityczne i większość fanów Kaczmarskiego częściej utożsamiała jego twórczość z opozycyjną manifestacją niż z głosem poety. Nie przypadkiem. Był wszak gwiazdą Festiwalu Piosenki Prawdziwej, zorganizowanego w gdańskiej Olivii latem 1981 r., śpiewał też podczas solidarnościowej blokady warszawskiego ronda na Marszałkowskiej. Dopiero po latach, już w nowej Polsce, zaczęto mu wypominać, że w najgorszych czasach wybrał wygodną wolność na Zachodzie.
W kraju pozostali inni. Na przykład Przemysław Gintrowski, którego zrazu traktowano jak zastępcę Kaczmarskiego, albo reprezentanci „pokolenia 68” – Jan Kelus czy Jacek Kleyff. W tych ponurych czasach słuchaliśmy marnie nagranych kaset z ich piosenkami i było jasne, że pieśni bardów lepiej pasują do sytuacji niż przeboje ulubionych zachodnich zespołów rockowych.
Trzeba jednak powiedzieć, że moda na bardów zaczęła się dużo wcześniej. Przyszła do nas z Francji w czasie popaździernikowej odwilży w 1956 r., kiedy w Krakowie i w Warszawie otwierano pierwsze piwnice artystyczne, w których oprócz jazzu słuchało się na przykład naśladowców Jacques’a Brela czy Juliette Greco.