Potrojenie w ciągu dekady liczby uczelni (do 330) i pomnożenie przez cztery liczby studentów (do 1,6 mln) to wynik naprawdę imponujący. Jak tę ilość przekuć w jakość? Wprawdzie rok akademicki 2001/2002 rozpoczynamy z dwoma nowymi uniwersytetami (w Rzeszowie i Zielonej Górze), a liczna grupa założycieli szkół niepaństwowych czeka na decyzję MEN o wpisaniu do rejestru, ale są to chyba ostatnie i jakościowo nieistotne uzupełnienia na edukacyjnej mapie Polski. Nowe uczelnie zamykają listę sześciu placówek, nazwanych uniwersytetami, a ulepionych na siłę w ostatnich latach ze szkół pedagogicznych, rolniczych, inżynierskich itp.
Fakty są nieubłagane: maturzyści 2002 należą do ostatniego rocznika wyżowego, potem liczba absolwentów szkół średnich będzie maleć z roku na rok. Tymczasem już podczas dwóch ostatnich rekrutacji kandydatów było o ponad 20 tys. mniej niż miejsc oferowanych na I roku studiów (wszystkich typów, we wszystkich uczelniach). Celem rywalizacji młodzieży przestały być indeksy jako takie. Walczono o miejsca na wybranych kierunkach bezpłatnych studiów dziennych w uczelniach państwowych – 140 tys. takich miejsc przygotowano w roku bieżącym. Oblężone były elitarne studia międzywydziałowe, zarządzanie i marketing, informatyka, pedagogika, socjologia, psychologia, anglistyka. Wraz ze spadkiem popytu na absolwentów zmalało zainteresowanie prawem – najmodniejszym w końcu lat 90.; coraz mniej młodzieży chce studiować w akademiach medycznych, na kierunkach rolniczych i politechnicznych.
Zamiast rywalizacji o miejsca rozpoczyna się walka konkurencyjna o studentów. Już za kilka lat kandydaci będą mogli przebierać, a szkoły będą musiały prześcigać się w ofertach.