W lipcu 1960 na koloniach inscenizowaliśmy z okazji 550 rocznicy bitwę pod Grunwaldem. Najładniejszy z nas, jasnowłosy Maciej Domański został królem Władysławem Jagiełłą – to było poza dyskusją. Dalej jednak rozpoczynały się dla naszych wychowawców poważne kłopoty. Nikt, ale to nikt, nie chciał być Krzyżakiem. Mieliśmy wprawdzie po dziesięć–dwanaście lat i mogliśmy nie wiedzieć, jakie miasto jest stolicą Francji. Jednego wszakże byliśmy w pełni świadomi: że największym zagrożeniem dla Polski są zachodnioniemieccy rewanżyści i rewizjoniści podszczuwani przez Hupkę, Czaję i złowrogiego kanclerza Adenauera, który lubi się przebierać w krzyżacki płaszcz. Film Aleksandra Forda według „Krzyżaków” Sienkiewicza odpowiadał więc duchowi czasu. Nieprzypadkowo też jego premiera odbyła się 1 września 1960.
Ford operował oczywiście mnóstwem stereotypów. Do śmieszności niekiedy. I tak skoro nasi chłopcy są pszenicznowłosi i modroocy, germańskie świnie okazywały się... brunetami. Wszystko rozgrywa się w jednoznacznych i nieznoszących niuansów opozycjach. Ale... w tym jest właśnie reżyser wiernie sienkiewiczowski. W powieści bowiem także miejsca na wahania nie ma. Sienkiewicz zbyt był obkuty w historii, by nie rozumieć wyższości cywilizacyjnej Zakonu. Teutonom przeciwstawia więc słowiańską krzepę – Powała z Taczewa zwija tasaki, które najsilniejszy z Niemców Arnold von Baden zgiąć może tylko przez połowę. Bo – podsumowuje Powała – „prosty jest nasz naród, nie znający dostatków i wygód (...), ale czerstwy”. Przede wszystkim jednak eksponowana jest wyższość moralna Polaków. Mówi Zyndram z Maszkowic o Malborku: „Utwierdzenie to jest nic, bo co ręką ludzką stawiane, to ręka ludzka zburzyć zdoła.