W krytyce teatralnej minionego sezonu parokrotnie przewinęła się teza – jej rzecznikiem był między innymi Roman Pawłowski z „Gazety Wyborczej” – iż w teatrze kończy się supremacja reżyserów, a zaczyna „czas aktora”. Przy świadomości ryzyka wszelkich tego typu generalizacji, wypada się z tą myślą zgodzić. Łatwo wyczuć na widowniach tęsknotę nie do formalnych eksperymentów inscenizacyjnych, lecz do pełnego, bogatego aktorstwa; to ono winno być miarą żywotności przedstawienia. Mówiąc „czas aktora” trzeba jednak dodać zastrzeżenie: nie każdego aktora. Sporo na naszych scenach mamy bowiem aktorstwa pasywnego, rutyniarskiego, ról tworzonych po linii najmniejszego oporu. Nie zawsze można za to winić samych wykonawców. Swoje robi gnuśność środowiska, brak rzeczywistej konkurencji, zasiedzenie na raz osiągniętych pozycjach tudzież niechęć reżyserów i dyrektorów do szukania nowych twarzy, wreszcie obezwładniające przykłady złego aktorstwa w kilometrowych serialach, jakimi telewizja karmi swą widownię na co dzień.
Te krytyczne uwagi nie dotyczą jednak artystów umieszczonych w niniejszym spisie. Jak co roku podkreślam: nie jest to żaden, paskudne słowo, ranking. Są to moje refleksje notowane podczas sezonu, pozbierane tu do kupy. Dyktowane życzliwością, nawet jeśli krytyczne. Dyktowane szacunkiem, jaki jesteśmy wszyscy winni temu zawodowi, naprawdę niewdzięcznemu i dalekiemu od lukrowanych wizerunków, jakie stwarzają kolorowe magazyny.
Jacek Sieradzki
Mariusz Benoit
(zwycięstwo)
Wspaniale zagrał najbardziej introwertycznego rewolucjonistę w świecie; jego Hufnagiel w Gombrowiczowskiej „Operetce” cały „proletariatu bój tysiącoletni” zamyka w sobie i z siebie wysnuwa.