Agent Ethan Hunt (Tom Cruise) wrócił, czego oczywiście należało się spodziewać, pamiętając, że pierwsza „Misja” sprzed czterech lat stała się przebojem światowego kina komercyjnego. Przez ten czas Hunt zmienił się nieco i dzisiaj bardzo przypomina Jamesa Bonda. Jak pamiętamy, w „Bondach” jest zwykle tak, iż oto jakiś szaleniec terrorysta zagraża (miastu lub nawet całym kontynentom) i tylko agent 007 może zbawić ludzkość, w czym pomoże mu piękna kobieta. Akcja rozgrywa się w kilku atrakcyjnych pod względem turystycznym miejscach i niechybnie kończy się happy endem, gdyż za rok, dwa uroczy agent musi ponownie zjawić się na ekranie. W „Misji” mamy wszystkie te elementy: piękne plenery Andaluzji i Australii, śmiertelne zagrożenie, jakim jest tajemnicza „Chimera”, sztucznie wyhodowany wirus-morderca, jest też piękna dziewczyna, zawodowa złodziejka, która wesprze Hunta w akcji. Reżyserował drugą „Misję” John Woo, pochodzący z Hongkongu mistrz kina akcji („Tajna broń”, „Bez twarzy”), który również tutaj prezentuje cały swój arsenał ulubionych środków artystycznych. Agent Hunt, kierowany jego sprawną reżyserską ręką, jest skrzyżowaniem Bonda, Batmana i Bruce’a Lee. Niektóre sceny wyglądają wręcz cyrkowo, na przykład kaskaderskie wyczyny Hunta na motocyklu, zakończone starciem z rywalem, też na motorze: najpierw w górze zderzają się czołowo maszyny, a następnie jeźdźcy. Jak na mój gust, za dużo tu scen brutalnych, czyli ordynarnego walenia się po twarzach. Agent 007 nigdy by nie wdawał się w takie prostackie bijatyki. Przede wszystkim zaś zupełnie brakuje tej nowej „Misji” humoru i ironii, w czym jest też wina samego Cruise’a, który mimo seryjnych wyczynów (ponoć nawet nie chciał korzystać z pomocy kaskaderów) wypada mydłkowato.