Archiwum Polityki

Drogi donikąd

Relacje z podróży zaczynają się od wyjeżdżania skądś, dochodząc – tak w całości, jak i poszczególnych etapach – do dojeżdżania, które w finale jest najczęściej powrotem. Tyle i tylko tyle łączy coraz częściej nasze podróżowania z peregrynacjami minionych pokoleń. W odchodzących w przeszłość czasach istniała bowiem między startem i metą jakaś ludzka rzeczywistość. Dzisiaj pojawia się ona coraz rzadziej, wkrótce stanie się ostatecznie abstrakcją. Przy podróżach lotniczych jest to oczywistością. Ładujemy się w samolot w porcie lotniczym Pernambuco i wyładowujemy w takim samym mniej więcej lokalu w Ułan Bator. Między dwoma tymi punktami nie było nic. W najlepszym przypadku jakaś wklęsła, bezczłowiecza mapa albo antarktydy chmur. W Pernambuco czy Ułan Bator, jadąc z punktu wyjścia na lotnisko lub z lotniska do punktu docelowego, jesteśmy jeszcze w jakiejś mierze zmuszeni do obcowania, choćby przez szybę samochodu, z minimum realiów: domy, przechodzący ludzie, gwar... W większych i nowocześniejszych metropoliach i to zostanie nam odebrane. Autostrada niemal na miejsce lub metro. Czy ktoś, kto przemieszkał dziesięć lat w Paryżu, musi znać miasto? – Wcale nie musi! To, czego rzeczywiście uniknąć prawie nie może, to znajomość oderwanych wycinków przestrzeni wokół poszczególnych stacji metra. Paryżanin nie zwiedza Paryża, gdyż Paryż jest mu ex definitione dany. Iluż poznałem paryżan, którzy nie mieli żadnej orientacji w stolicy, gdyż po prostu wypreparowane kawałki nie łączyły się w całość. Istniało Chatelet, Saint Michel, Clignancourt... I między nimi pustka, żadnej ciągłości, żadnej tkanki. Podobnie z nowojorczykiem, londyńczykiem, mieszkańcem Barcelony, Kopenhagi, Nagoji czy Sao Paulo.

Polityka 4.2003 (2385) z dnia 25.01.2003; Stomma; s. 98
Reklama