Po 18-letniej przerwie popularny niegdyś w Szwecji filmowiec Kay Pollak zrealizował niesłychanie wzruszający psychodramat, który bije rekordy frekwencyjne u naszych północnych sąsiadów. „Jak w niebie” – prostoduszną opowieść o cudownym przebudzeniu mieszkańców małej osady za sprawą magicznej mocy wspólnego śpiewania obejrzało blisko 1,5 mln widzów. Dobrze by się stało, gdyby ten sukces, choćby i w mniejszej skali, został powtórzony także u nas. Film Pollaka wprowadza nas w całkiem zwyczajny świat, przeciętnych mieszkańców małej mieściny, którzy nawet nie zdają sobie sprawy, że cierpią z powodu dziwnej, trudnej do nazwania dolegliwości, polegającej na niemówieniu sobie prawdy w oczy, co wywołuje w nich emocjonalną blokadę. Żona pastora, choć kocha swego męża, nie czuje się z nim szczęśliwa, ponieważ w ich domu obowiązuje rytuał chłodnego, dostojnego zachowania. Ktoś inny, ofiara rodzinnej przemocy, nie potrafi przerwać toksycznego związku, bo nie ma na to odwagi, itd. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie te ograniczenia, problemy i zahamowania zaczynają się ujawniać i pękać. Katalizatorem przemian staje się obecność nowego dyrygenta przykościelnego chóru, człowieka niezwykle utalentowanego, który poświęcił wszystko karierze, a po zawale wraca w rodzinne strony, by nauczyć się kochać ludzi. Chociaż fabularny schemat tej psychoterapeutycznej bajki o korzyściach spotkania z nauczycielem mesjaszem wydaje się cokolwiek nieświeży (narzuca się skojarzenie z „Czekoladą” i „Włoskim dla początkujących”), film robi spore wrażenie, a jego siła polega na bezpretensjonalności i ciepłej dobroci, która wzrusza nie mniej niż muzyka.