Gdyby kilka tygodni temu ktoś powiedział, że Platforma Obywatelska zostanie największym ugrupowaniem opozycyjnym, wywołałby śmiech i wzruszenie ramion. Dziś stało się to faktem, choć być może nie do końca jeszcze uświadomionym.
Wołanie o koalicję POPiS wprawdzie osłabło, ale ciągle jeszcze po sejmowych kuluarach błąka się przekonanie, że „coś” się odmieni. I to w miarę szybko. Najdalej za kilkanaście miesięcy, gdy trzeba będzie uchwalać budżet, już własny, a nie ten otrzymany w spadku po Marku Belce. Rząd Marcinkiewicza nie da sobie rady i szybko skompromituje się w procesie rządzenia, a wtedy być może Rokita zostanie poproszony, by został premierem. Kaczyńskim przejdzie zawrót głowy po błyskotliwych zwycięstwach i zobaczą, że lepiej mieć pewną koalicję większościową, zwłaszcza gdy Lepper i Giertych zaczną brykać i stawiać nowe warunki. Takie opinie krążą wśród zdezorientowanych działaczy Platformy. Krążą jednak również opinie zupełnie inne: nigdy sojuszu z Kaczyńskimi, dla których polityka jest wyłącznie cyniczną grą, którzy ustawili nas w narożniku i bezwzględnie okładają ciosami. I będą okładać.
To prawda. Platforma wiele musiała ostatnio znieść. Wypchnięcie z rządu, wykreowanie na ministra zdrowia Zbigniewa Religi, w którą to operację zaangażował się nawet prezydent-elekt, przyciągnięcie minister Grażyny Gęsickiej, która była ekspertem PO, a potem poszła do Marcinkiewicza. To pierwsza linia, ale są jeszcze dalsze. Eksperci z instytutów naukowych związanych dotychczas z PO, na przykład Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, też mkną w stronę Marcinkiewicza i trudno się dziwić. Każda władza ma moc przyciągania, między innymi dlatego, że rozdziela zamówienia na ekspertyzy. PO musiała też znieść powrót w szeregi PiS Jacka Kurskiego w atmosferze raczej triumfalnej.